fot.: www.januszsanocki.com |
Czy Polacy są gotowi na to, by wziąć sprawy w swoje ręce i decydować o własnym państwie poprzez udział w licznych referendach?
- To jest pytanie o zderzenie z modelem szwajcarskim, który jest ciekawy, i który jest w pewnym sensie wymuszony przez głęboką tradycję sięgającą średniowiecza.
Dokładnie tak. Na ile jest Panu znany ten szwajcarski ewenement?
- Pierwsze moje spotkanie z tym modelem – i w ogóle z pojmowaniem przez Szwajcarów narodu – sięga stanu wojennego, kiedy byłem internowany. Pamiętam, że przyjeżdżały wtedy delegacje z Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża. W więzieniu w Głogowie mieliśmy przypadek chłopaka, który siedział za Solidarność, ale miał jeszcze radziecki paszport – przybył z emigracji na zasadach repatriacji. Próbowałem wówczas wytłumaczyć Szwajcarowi z Czerwonego Krzyża, że czym innym jest obywatelstwo, a czym innym narodowość. Tymczasem mój rozmówca nie był w stanie tego zrozumieć, ponieważ w jego pojmowaniu, to paszport potwierdza narodowość.
Potem pojechałem do Szwajcarii i zobaczyłem jak to wszystko działa w praktyce. Wcześniej czytałem na ten temat i muszę przyznać, że jest to pewien fenomen. Zastanawiając się nad historią alternatywną, żałuję, że w II Rzeczypospolitej nie wprowadzono modelu kantonalnego. Gdyby Ukraińcy, Białorusini i inni mieli wówczas swoje własne kantony i samorządność, to być może państwo polskie wtedy by przetrwało.
Myślę, że demokracja bezpośrednia jest pięknym modelem, trochę dla nas bajecznym. W tym systemie człowiek wiąże się z niewielką ojczyzną; małym kawałkiem przestrzeni – w końcu kantony są niewielkie – gdzie ludzie się znają, mówią wspólnym językiem i sami rozwiązują swoje sprawy.
Jak daleko nam do Szwajcarów?
- Niestety jesteśmy przyzwyczajeni do życia w państwie scentralizowanym, gdzie rząd rozwiązuje wszystkie problemy za obywateli.