Nie sprawdził się pomysł, aby „pieniądze szły za studentem”, czyli
sposób finansowania polegający na tym, że dochody uczelni zależą przede
wszystkim od liczby studiujących. Zasada taka zmusza uczelnie do
obniżenia poziomu wymagań na egzaminach, aby nie utracić studentów
– czyli środków na funkcjonowanie. Teraz Ministerstwo Nauki
i Szkolnictwa Wyższego tę złą zasadę przeniosło na uczelnie publiczne,
tyle że zamiast czesnego wpłacanego bezpośrednio przez studenta
przybiera to formę dotacji ministerialnej. System ten sprzyja obniżaniu
wymagań, gdyż student, który nie radzi sobie na sesji egzaminacyjnej
i odchodzi z uczelni, zabiera ze sobą także dofinansowanie – ocenia Adam
Wielomski, profesor Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego
w Siedlcach, w rozmowie z Agnieszką Piwar.
W rządzie Donalda Tuska nastąpiło kilka nowych rozdań. Zmiany
nie ominęły Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Skoro premier
zaproponował wymianę dotychczasowej minister Barbary Kudryckiej, to
najdelikatniej rzecz ujmując, musiała ona nie spełnić oczekiwań szefa
Rady Ministrów. Jak pan, profesor, człowiek uniwersytetu ocenia minioną
kadencję minister Kudryckiej?
Rzadko się zdarza, aby odpowiedź na tak postawione pytanie była
jednoznaczna. Tak jest w tym wypadku, a w znanym mi środowisku naukowym
przeważa ocena krytyczna.
Zacznijmy jednak od pozytywu, jakim był pomysł tzw. parametryzacji
jednostek naukowych, czyli wyliczenie – za pomocą systemu punktowego
– dorobku naukowego tychże jednostek poprzez zsumowanie dorobków
wszystkich pracowników. Oczywiście, nigdy pracy naukowej nie da się
dokładnie przeliczyć na punkty, gdyż nie chodzi tylko o liczbę
publikacji, lecz także i o ich jakość, której punktowanie nie
uwzględnia. Jednak pozytywem tego systemu jest wymuszenie na władzach
wszystkich uczelni eliminacji pracowników, którzy nie mogą pochwalić się
żadnymi lub tylko nielicznymi publikacjami. Kto nie zarabia punktów na
swoje konto, ten nie zarabia ich także dla jednostki naukowej, co
skutkuje utratą środków finansowych dla całości. Uczelnia ma wtedy
wybór: albo przymierać głodem, albo zwolnić tych, którzy nie pracując
naukowo, nie wywiązują się ze swoich obowiązków. I wiele uczelni
dokonuje w tej chwili przeglądu kadr pod tym kątem. Usuwa się dziś
naukowców, którzy wprawdzie świetnie się zapowiadają, ale wyników od lat
nie mają żadnych. To niewątpliwy pozytyw epoki minister Kudryckiej.
Jak jednak wspomniałem, przeważają negatywy. Część z nich związana
jest z ogólnymi koncepcjami funkcjonowania polskiej nauki, a część
z funkcjonowaniem jej części humanistycznej i społecznej, którą
osobiście reprezentuję. Do problemów nauk humanistycznych i społecznych
zaliczyć trzeba np. sposób punktowania we wspomnianej parametryzacji
i podobnej co do metody oceny czasopism naukowych, wyraźnie faworyzujący
nauki ścisłe i biologiczno-chemiczne.
Istnieją także problemy strukturalne obejmujące całość nauki.
Najważniejszym z nich jest sposób finansowania. Nie sprawdził się
pomysł, aby „pieniądze szły za studentem”, czyli sposób finansowania
polegający na tym, że dochody uczelni zależą przede wszystkim od liczby
studiujących. Od lat podobny system panuje w szkołach niepublicznych,
których funkcjonowanie jest uzależnione od wpłat czesnego. Zasada, że
„pieniądze idą za studentem” zmusza je do obniżenia poziomu wymagań na
egzaminach, aby nie utracić studentów – czyli środków na funkcjonowanie.
Teraz Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego tę złą zasadę
przeniosło na uczelnie publiczne, tyle że zamiast czesnego wpłacanego
bezpośrednio przez studenta przybiera to formę dotacji ministerialnej.
Podobnie jak w szkołach niepublicznych, także ten system sprzyja
obniżaniu wymagań, gdyż student, który nie radzi sobie na sesji
egzaminacyjnej i odchodzi z uczelni, zabiera ze sobą także
dofinansowanie. Uczelnie stają w tym momencie przed dylematem
egzystencjalnym: czy realizować swoją misję na poziomie, jaki
tradycyjnie uważa się za adekwatny dla studiów uniwersyteckich, czy też
utrzymywać na liście studentów osoby, które albo nie przykładają się do
nauki, albo też takie, dla których studia to zbyt wysokie progi? Obecny
system finansowania sprzyja, z samej swojej zasady, obniżaniu kryteriów
i wymagań wobec studentów.
Nie sprawdził się także system dowolności tworzenia rozmaitych
nowatorskich kierunków studiów – często o dziwacznych nazwach, które
uczelnie mogą sobie tworzyć, aby tylko przyciągnąć chętnych na studia
– połączony z brakiem limitów przyjęć na poszczególnych kierunkach.
Zasada ta powoduje ustawicznie zmieniające się powstawanie mód na
rozmaite kierunki: nagle dziesiątki tysięcy maturzystów zapisuje się
w całym kraju na ten sam kierunek, a inne kierunki nie mają chętnych. Po
paru latach moda się zmienia i szybko tworzy się kolejne kierunki, a te
już istniejące tracą chętnych. System ten opiera się na założeniu, że
nie należy wyznaczać limitów miejsc, gdyż maturzyści podejmują
racjonalne decyzje, wybierając profil studiów. Niestety, tak nie jest
i nie działa tutaj system wolnego rynku (wyboru), ponieważ tenże wybór
nie ma charakteru racjonalnego. Słyszę często od studentów, że decyzje
podejmują np. pod wpływem tego, co przeczytają o danym kierunku na
Facebooku. Skutkiem takiego modelu jest permanentna fluktuacja na
poszczególnych kierunkach, konieczność wygaszania starych i zakładania
nowych. Te nowe bardziej różnią się od starych nazwą niż programem. Od
mieszania łyżką nic nowego nie powstaje. Dlatego myślę, że nauka powinna
się opierać na kilkunastu czy kilkudziesięciu klasycznych kierunkach,
na których tego typu mody realizuje się za pomocą specjalności
wybieranych na starszych latach studiów, gdy wybierający są już bardziej
dojrzali i wiedzą, czym jedna specjalność różni się od drugiej.
No i wreszcie zarzut biurokratyzacji nauki. Rząd PO, jakkolwiek
partii uważającej się za liberalną, ma wyjątkową skłonność do
„papierologii stosowanej”. Niestety, obserwujemy to także
w szkolnictwie. Takiej ilości jak w ostatnich latach papierów, sylabusów
przedmiotów, sprawozdań jeszcze na polskich uczelniach nie widziano.
W Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego żywa jest, jakże typowa dla
konstruktywistycznej i mającej skłonność do utopizmu filozofii
francuskiego Oświecenia, wiara w cudowną moc papieru, który zmienia
jakość szkolnictwa. Każdy praktyk wie, że napisanie kolejnego
sprawozdania w żaden sposób nie zmienia rzeczywistości, tworząc jedynie
pożywkę dla niekończącego się rozrostu biurokracji.
Na koniec zauważę, że niektórych elementów reform epoki minister
Barbary Kudryckiej jeszcze nie sposób ocenić. Mam tu na myśli nowe
zasady przyznawania stopni i tytułu naukowego, a to z tego powodu, że
zbyt nieliczne są przypadki zakończenia procedur przewodów. Osobiście
przeszedłem nową procedurę doktorską, wraz z moim doktorantem i oceniam
ją pozytywnie. Z punktu widzenia promotora jest lepsza niż
dotychczasowa.
Jaki pomysł na swoją kadencję ma nowa szefowa Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego Lena Kolarska-Bobińska?
Nie znam żadnych wypowiedzi nowej pani minister, więc trudno mi
oceniać pomysł. Nie twierdzę, że jest on zły. Nie jest mi znany. Mam
nadzieję, że jako reprezentantka nauk społecznych prof. Lena
Kolarska-Bobińska np. wyrówna wspomniane wcześniej zasady punktacji przy
ocenach tych nauk i dyscyplin ścisłych.
Jak pan ocenia szkolnictwo wyższe w III RP? Mam na myśli
zarówno poziom programu nauczania, jak i zasilających uczelnie
absolwentów szkół średnich – czy reforma szkolnictwa wpłynęła na ich
jakość?
Bez wątpienia obserwujemy spadek poziomu intelektualnego
studiujących. Na ogólną obniżkę poziomu mają wpływ czynniki kulturowe
i instytucjonalne. Zacznijmy od kulturowych. Proszę się przejść po
księgarniach. Po pierwsze, jest ich coraz mniej. Po drugie, te, które
jeszcze istnieją, sukcesywnie redukują powierzchnię przeznaczoną dla
książek poważnych na rzecz komiksów i romansideł. To znak czasu. Głównym
źródłem „wiedzy” dla młodych ludzi staje się Wikipedia lub Google.
Internet rządzi się zaś swoimi prawami: czytane są teksty nie dłuższe
niż 2–3 strony tradycyjnego papieru. Następuje tabloidyzacja wiedzy, co
oznacza radykalną obniżkę jej poziomu. Liberalizm i tzw. społeczeństwo
otwarte – czyli taki system, gdzie wolno swobodnie czytać, pisać
i dyskutować o wszystkim – nie sprzyja rozwojowi intelektualnemu. To
smutna i pesymistyczna konstatacja dotycząca ludzkiej natury.
Część specjalistów twierdzi, że wina za spadek poziomu studentów leży
również po stronie formuły reformy szkolnictwa średniego, które nabrało
charakteru dwustopniowego, wyrywając młodego człowieka ze swojego
środowiska w najtrudniejszym okresie psychicznego i intelektualnego
dojrzewania. Ostatnio przedstawiono badania, z których wynika, że polscy
uczniowie są najzdolniejsi i najinteligentniejsi w świecie. Skoro tak,
to coś się musi dziać dziwnego, musi następować jakiś kryzys, zanim
młodzież ta trafia na uniwersytety.
Przejdźmy teraz do przyczyn w samym szkolnictwie wyższym. Wszystkie
reformy szkolne po roku 1989 miały na celu zwiększenie tzw. wskaźnika
skolaryzacji, czyli liczby studiujących. Jeśli jednak ktoś wierzy, że
zwiększenie liczby studentów i absolwentów znacząco podnosi ich poziom
wiedzy i umiejętności, to jest w błędzie. W każdej społeczności jest
określony procent ludzi prezentujących poziom intelektualny
i pracowitość konieczne do ukończenia studiów wyższych na poziomie
zadowalającym. Jeśli liczba miejsc jest niższa, to mamy eliminację już
na samym początku i dostają się najlepsi z najlepszych. Jeśli liczba ta
odpowiada ilości tych, którzy się kwalifikują na uniwersytety, to ogólny
poziom jest niższy, ale liczba jest większa. Jeśli zaś studentem może
praktycznie zostać każdy, kto tylko ma maturę, to zwiększamy znacząco
– może nawet wielokroć – liczbę studiujących, ale nie jesteśmy w stanie
wymusić na nich tego, aby doszlusowali do naszego wyobrażenia poziomu
wymaganego od studenta, a potem absolwenta. Czym studiujących więcej,
tym ogólny poziom jest i musi być niższy. Proszę zauważyć, że kiedyś
człowiek wykształcony to był ktoś, kto miał maturę; potem synonimem
wykształcenia stał się tytuł zawodowy magistra. Dziś, w epoce
wykształcenia masowego, coraz częściej stopień doktora zaczyna być tym,
czym do niedawna był magister. W przedwojennej Polsce było ok. 50 000
studentów. Dziś jest 45 000 doktorantów. Te liczby nie przypadkowo są do
siebie zbliżone, a oznaczają, że dopiero doktoranci przedstawiają
poziom przedwojennych studentów. Słusznie więc przechrzczono tradycyjne
„studia doktoranckie” na „studia trzeciego stopnia”. Zwielokrotnienie
liczby studiujących musi negatywnie odbić się na ich poziomie również
dlatego, że tracą kontakt z wykładowcami. Grupy ćwiczeniowe są coraz
większe, a sale wykładowe wprost anonimowe. Tradycyjny uniwersytet
– ten, który stworzył cywilizację Zachodu – opierał się na personalnej
relacji uczeń – mistrz.
Co należałoby zmienić?
Przede wszystkim należy skończyć z zasadą, że wykształcenie wyższe
jest dla każdego i za każdym studentem idą pieniądze. Należy przywrócić
limity naboru dla poszczególnych kierunków studiów, co pozwoli bardziej
wyrównać ilość studiujących na poszczególnych kierunkach. Dzięki temu
unikniemy problemu bezrobocia absolwentów kierunku, który w pewnej
chwili stał się nazbyt modny, a co później staje się poważnym problemem.
Obecny system finansowania wymusza na uczelniach uleganie trendom
i modom, gdyż muszą funkcjonować na zasadzie firmy usługowej dla
kaprysów i mód. Uczelnia wyższa musi mieć charakter bardziej tradycyjny,
gdzie klasyczne kierunki studiów powinny dominować i zamiast tworzenia
nowatorskich, szokujących nazwą kierunków, należy zastąpić je
specjalnościami w dyscyplinach tradycyjnych.
Należałoby sobie też życzyć, aby zrozumiano, że nauki nie tworzą
zapisane tomy sylabusów, planów, ocen i sprawozdań. Przede wszystkim zaś
należy wyzbyć się swoistego kompleksu polskości: naprawdę nie wszystko,
co idzie zza oceanu i jest napisane po angielsku ex definitione musi
być lepsze i doskonalsze od rodzimego.
Dziękuję za rozmowę.
Wywiad ukazał się w tygodniku Gazeta Finansowa: http://www.gf24.pl/15067/polska-nauka-ma-problemy-strukturalne
fot. Bogusław Kornaś
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz