piątek, 10 stycznia 2014

Polska nauka ma problemy strukturalne

Nie sprawdził się pomysł, aby „pieniądze szły za studentem”, czyli sposób finansowania polegający na tym, że dochody uczelni zależą przede wszystkim od liczby studiujących. Zasada taka zmusza uczelnie do obniżenia poziomu wymagań na egzaminach, aby nie utracić studentów – czyli środków na funkcjonowanie. Teraz Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego tę złą zasadę przeniosło na uczelnie publiczne, tyle że zamiast czesnego wpłacanego bezpośrednio przez studenta przybiera to formę dotacji ministerialnej. System ten sprzyja obniżaniu wymagań, gdyż student, który nie radzi sobie na sesji egzaminacyjnej i odchodzi z uczelni, zabiera ze sobą także dofinansowanie – ocenia Adam Wielomski, profesor Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego w Siedlcach, w rozmowie z Agnieszką Piwar.

W rządzie Donalda Tuska nastąpiło kilka nowych rozdań. Zmiany nie ominęły Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Skoro premier zaproponował wymianę dotychczasowej minister Barbary Kudryckiej, to najdelikatniej rzecz ujmując, musiała ona nie spełnić oczekiwań szefa Rady Ministrów. Jak pan, profesor, człowiek uniwersytetu ocenia minioną kadencję minister Kudryckiej?

Rzadko się zdarza, aby odpowiedź na tak postawione pytanie była jednoznaczna. Tak jest w tym wypadku, a w znanym mi środowisku naukowym przeważa ocena krytyczna.

Zacznijmy jednak od pozytywu, jakim był pomysł tzw. parametryzacji jednostek naukowych, czyli wyliczenie – za pomocą systemu punktowego – dorobku naukowego tychże jednostek poprzez zsumowanie dorobków wszystkich pracowników. Oczywiście, nigdy pracy naukowej nie da się dokładnie przeliczyć na punkty, gdyż nie chodzi tylko o liczbę publikacji, lecz także i o ich jakość, której punktowanie nie uwzględnia. Jednak pozytywem tego systemu jest wymuszenie na władzach wszystkich uczelni eliminacji pracowników, którzy nie mogą pochwalić się żadnymi lub tylko nielicznymi publikacjami. Kto nie zarabia punktów na swoje konto, ten nie zarabia ich także dla jednostki naukowej, co skutkuje utratą środków finansowych dla całości. Uczelnia ma wtedy wybór: albo przymierać głodem, albo zwolnić tych, którzy nie pracując naukowo, nie wywiązują się ze swoich obowiązków. I wiele uczelni dokonuje w tej chwili przeglądu kadr pod tym kątem. Usuwa się dziś naukowców, którzy wprawdzie świetnie się zapowiadają, ale wyników od lat nie mają żadnych. To niewątpliwy pozytyw epoki minister Kudryckiej.

Jak jednak wspomniałem, przeważają negatywy. Część z nich związana jest z ogólnymi koncepcjami funkcjonowania polskiej nauki, a część z funkcjonowaniem jej części humanistycznej i społecznej, którą osobiście reprezentuję. Do problemów nauk humanistycznych i społecznych zaliczyć trzeba np. sposób punktowania we wspomnianej parametryzacji i podobnej co do metody oceny czasopism naukowych, wyraźnie faworyzujący nauki ścisłe i biologiczno-chemiczne.

Istnieją także problemy strukturalne obejmujące całość nauki. Najważniejszym z nich jest sposób finansowania. Nie sprawdził się pomysł, aby „pieniądze szły za studentem”, czyli sposób finansowania polegający na tym, że dochody uczelni zależą przede wszystkim od liczby studiujących. Od lat podobny system panuje w szkołach niepublicznych, których funkcjonowanie jest uzależnione od wpłat czesnego. Zasada, że „pieniądze idą za studentem” zmusza je do obniżenia poziomu wymagań na egzaminach, aby nie utracić studentów – czyli środków na funkcjonowanie. Teraz Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego tę złą zasadę przeniosło na uczelnie publiczne, tyle że zamiast czesnego wpłacanego bezpośrednio przez studenta przybiera to formę dotacji ministerialnej. Podobnie jak w szkołach niepublicznych, także ten system sprzyja obniżaniu wymagań, gdyż student, który nie radzi sobie na sesji egzaminacyjnej i odchodzi z uczelni, zabiera ze sobą także dofinansowanie. Uczelnie stają w tym momencie przed dylematem egzystencjalnym: czy realizować swoją misję na poziomie, jaki tradycyjnie uważa się za adekwatny dla studiów uniwersyteckich, czy też utrzymywać na liście studentów osoby, które albo nie przykładają się do nauki, albo też takie, dla których studia to zbyt wysokie progi? Obecny system finansowania sprzyja, z samej swojej zasady, obniżaniu kryteriów i wymagań wobec studentów.

Nie sprawdził się także system dowolności tworzenia rozmaitych nowatorskich kierunków studiów – często o dziwacznych nazwach, które uczelnie mogą sobie tworzyć, aby tylko przyciągnąć chętnych na studia – połączony z brakiem limitów przyjęć na poszczególnych kierunkach. Zasada ta powoduje ustawicznie zmieniające się powstawanie mód na rozmaite kierunki: nagle dziesiątki tysięcy maturzystów zapisuje się w całym kraju na ten sam kierunek, a inne kierunki nie mają chętnych. Po paru latach moda się zmienia i szybko tworzy się kolejne kierunki, a te już istniejące tracą chętnych. System ten opiera się na założeniu, że nie należy wyznaczać limitów miejsc, gdyż maturzyści podejmują racjonalne decyzje, wybierając profil studiów. Niestety, tak nie jest i nie działa tutaj system wolnego rynku (wyboru), ponieważ tenże wybór nie ma charakteru racjonalnego. Słyszę często od studentów, że decyzje podejmują np. pod wpływem tego, co przeczytają o danym kierunku na Facebooku. Skutkiem takiego modelu jest permanentna fluktuacja na poszczególnych kierunkach, konieczność wygaszania starych i zakładania nowych. Te nowe bardziej różnią się od starych nazwą niż programem. Od mieszania łyżką nic nowego nie powstaje. Dlatego myślę, że nauka powinna się opierać na kilkunastu czy kilkudziesięciu klasycznych kierunkach, na których tego typu mody realizuje się za pomocą specjalności wybieranych na starszych latach studiów, gdy wybierający są już bardziej dojrzali i wiedzą, czym jedna specjalność różni się od drugiej.

No i wreszcie zarzut biurokratyzacji nauki. Rząd PO, jakkolwiek partii uważającej się za liberalną, ma wyjątkową skłonność do „papierologii stosowanej”. Niestety, obserwujemy to także w szkolnictwie. Takiej ilości jak w ostatnich latach papierów, sylabusów przedmiotów, sprawozdań jeszcze na polskich uczelniach nie widziano. W Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego żywa jest, jakże typowa dla konstruktywistycznej i mającej skłonność do utopizmu filozofii francuskiego Oświecenia, wiara w cudowną moc papieru, który zmienia jakość szkolnictwa. Każdy praktyk wie, że napisanie kolejnego sprawozdania w żaden sposób nie zmienia rzeczywistości, tworząc jedynie pożywkę dla niekończącego się rozrostu biurokracji.

Na koniec zauważę, że niektórych elementów reform epoki minister Barbary Kudryckiej jeszcze nie sposób ocenić. Mam tu na myśli nowe zasady przyznawania stopni i tytułu naukowego, a to z tego powodu, że zbyt nieliczne są przypadki zakończenia procedur przewodów. Osobiście przeszedłem nową procedurę doktorską, wraz z moim doktorantem i oceniam ją pozytywnie. Z punktu widzenia promotora jest lepsza niż dotychczasowa.

Jaki pomysł na swoją kadencję ma nowa szefowa Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego Lena Kolarska-Bobińska?

Nie znam żadnych wypowiedzi nowej pani minister, więc trudno mi oceniać pomysł. Nie twierdzę, że jest on zły. Nie jest mi znany. Mam nadzieję, że jako reprezentantka nauk społecznych prof. Lena Kolarska-Bobińska np. wyrówna wspomniane wcześniej zasady punktacji przy ocenach tych nauk i dyscyplin ścisłych.

Jak pan ocenia szkolnictwo wyższe w III RP? Mam na myśli zarówno poziom programu nauczania, jak i zasilających uczelnie absolwentów szkół średnich – czy reforma szkolnictwa wpłynęła na ich jakość?

Bez wątpienia obserwujemy spadek poziomu intelektualnego studiujących. Na ogólną obniżkę poziomu mają wpływ czynniki kulturowe i instytucjonalne. Zacznijmy od kulturowych. Proszę się przejść po księgarniach. Po pierwsze, jest ich coraz mniej. Po drugie, te, które jeszcze istnieją, sukcesywnie redukują powierzchnię przeznaczoną dla książek poważnych na rzecz komiksów i romansideł. To znak czasu. Głównym źródłem „wiedzy” dla młodych ludzi staje się Wikipedia lub Google. Internet rządzi się zaś swoimi prawami: czytane są teksty nie dłuższe niż 2–3 strony tradycyjnego papieru. Następuje tabloidyzacja wiedzy, co oznacza radykalną obniżkę jej poziomu. Liberalizm i tzw. społeczeństwo otwarte – czyli taki system, gdzie wolno swobodnie czytać, pisać i dyskutować o wszystkim – nie sprzyja rozwojowi intelektualnemu. To smutna i pesymistyczna konstatacja dotycząca ludzkiej natury.

Część specjalistów twierdzi, że wina za spadek poziomu studentów leży również po stronie formuły reformy szkolnictwa średniego, które nabrało charakteru dwustopniowego, wyrywając młodego człowieka ze swojego środowiska w najtrudniejszym okresie psychicznego i intelektualnego dojrzewania. Ostatnio przedstawiono badania, z których wynika, że polscy uczniowie są najzdolniejsi i najinteligentniejsi w świecie. Skoro tak, to coś się musi dziać dziwnego, musi następować jakiś kryzys, zanim młodzież ta trafia na uniwersytety.

Przejdźmy teraz do przyczyn w samym szkolnictwie wyższym. Wszystkie reformy szkolne po roku 1989 miały na celu zwiększenie tzw. wskaźnika skolaryzacji, czyli liczby studiujących. Jeśli jednak ktoś wierzy, że zwiększenie liczby studentów i absolwentów znacząco podnosi ich poziom wiedzy i umiejętności, to jest w błędzie. W każdej społeczności jest określony procent ludzi prezentujących poziom intelektualny i pracowitość konieczne do ukończenia studiów wyższych na poziomie zadowalającym. Jeśli liczba miejsc jest niższa, to mamy eliminację już na samym początku i dostają się najlepsi z najlepszych. Jeśli liczba ta odpowiada ilości tych, którzy się kwalifikują na uniwersytety, to ogólny poziom jest niższy, ale liczba jest większa. Jeśli zaś studentem może praktycznie zostać każdy, kto tylko ma maturę, to zwiększamy znacząco – może nawet wielokroć – liczbę studiujących, ale nie jesteśmy w stanie wymusić na nich tego, aby doszlusowali do naszego wyobrażenia poziomu wymaganego od studenta, a potem absolwenta. Czym studiujących więcej, tym ogólny poziom jest i musi być niższy. Proszę zauważyć, że kiedyś człowiek wykształcony to był ktoś, kto miał maturę; potem synonimem wykształcenia stał się tytuł zawodowy magistra. Dziś, w epoce wykształcenia masowego, coraz częściej stopień doktora zaczyna być tym, czym do niedawna był magister. W przedwojennej Polsce było ok. 50 000 studentów. Dziś jest 45 000 doktorantów. Te liczby nie przypadkowo są do siebie zbliżone, a oznaczają, że dopiero doktoranci przedstawiają poziom przedwojennych studentów. Słusznie więc przechrzczono tradycyjne „studia doktoranckie” na „studia trzeciego stopnia”. Zwielokrotnienie liczby studiujących musi negatywnie odbić się na ich poziomie również dlatego, że tracą kontakt z wykładowcami. Grupy ćwiczeniowe są coraz większe, a sale wykładowe wprost anonimowe. Tradycyjny uniwersytet – ten, który stworzył cywilizację Zachodu – opierał się na personalnej relacji uczeń – mistrz.

Co należałoby zmienić?

Przede wszystkim należy skończyć z zasadą, że wykształcenie wyższe jest dla każdego i za każdym studentem idą pieniądze. Należy przywrócić limity naboru dla poszczególnych kierunków studiów, co pozwoli bardziej wyrównać ilość studiujących na poszczególnych kierunkach. Dzięki temu unikniemy problemu bezrobocia absolwentów kierunku, który w pewnej chwili stał się nazbyt modny, a co później staje się poważnym problemem. Obecny system finansowania wymusza na uczelniach uleganie trendom i modom, gdyż muszą funkcjonować na zasadzie firmy usługowej dla kaprysów i mód. Uczelnia wyższa musi mieć charakter bardziej tradycyjny, gdzie klasyczne kierunki studiów powinny dominować i zamiast tworzenia nowatorskich, szokujących nazwą kierunków, należy zastąpić je specjalnościami w dyscyplinach tradycyjnych.
Należałoby sobie też życzyć, aby zrozumiano, że nauki nie tworzą zapisane tomy sylabusów, planów, ocen i sprawozdań. Przede wszystkim zaś należy wyzbyć się swoistego kompleksu polskości: naprawdę nie wszystko, co idzie zza oceanu i jest napisane po angielsku ex definitione musi być lepsze i doskonalsze od rodzimego.

Dziękuję za rozmowę.
Wywiad ukazał się w tygodniku Gazeta Finansowa: http://www.gf24.pl/15067/polska-nauka-ma-problemy-strukturalne

fot. Bogusław Kornaś


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz