poniedziałek, 30 lipca 2018

Partie polityczne zagrażają demokracji

fot.: www.januszsanocki.com
Wywiad Januszem Sanockim, niezrzeszonym posłem na Sejm VIII kadencji. 

Czy Polacy są gotowi na to, by wziąć sprawy w swoje ręce i decydować o własnym państwie poprzez udział w licznych referendach?

- To jest pytanie o zderzenie z modelem szwajcarskim, który jest ciekawy, i który jest w pewnym sensie wymuszony przez głęboką tradycję sięgającą średniowiecza. 

Dokładnie tak. Na ile jest Panu znany ten szwajcarski ewenement? 

- Pierwsze moje spotkanie z tym modelem – i w ogóle z pojmowaniem przez Szwajcarów narodu – sięga stanu wojennego, kiedy byłem internowany. Pamiętam, że przyjeżdżały wtedy delegacje z Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża. W więzieniu w Głogowie mieliśmy przypadek chłopaka, który siedział za Solidarność, ale miał jeszcze radziecki paszport – przybył z emigracji na zasadach repatriacji. Próbowałem wówczas wytłumaczyć Szwajcarowi z Czerwonego Krzyża, że czym innym jest obywatelstwo, a czym innym narodowość. Tymczasem mój rozmówca nie był w stanie tego zrozumieć, ponieważ w jego pojmowaniu, to paszport potwierdza narodowość. 

Potem pojechałem do Szwajcarii i zobaczyłem jak to wszystko działa w praktyce. Wcześniej czytałem na ten temat i muszę przyznać, że jest to pewien fenomen. Zastanawiając się nad historią alternatywną, żałuję, że w II Rzeczypospolitej nie wprowadzono modelu kantonalnego. Gdyby Ukraińcy, Białorusini i inni mieli wówczas swoje własne kantony i samorządność, to być może państwo polskie wtedy by przetrwało. 

Myślę, że demokracja bezpośrednia jest pięknym modelem, trochę dla nas bajecznym. W tym systemie człowiek wiąże się z niewielką ojczyzną; małym kawałkiem przestrzeni – w końcu kantony są niewielkie – gdzie ludzie się znają, mówią wspólnym językiem i sami rozwiązują swoje sprawy. 

Jak daleko nam do Szwajcarów?

- Niestety jesteśmy przyzwyczajeni do życia w państwie scentralizowanym, gdzie rząd rozwiązuje wszystkie problemy za obywateli.

niedziela, 29 lipca 2018

W demokracji „made in Poland” najmocniej uwodzi socjalizm

Pamięcią sięgam do zajęć z podyplomowych studiów dziennikarstwa. Jako młoda i nieobyta w mediach słuchaczka poznawałam tajniki relacji nadawca-odbiorca. Dowiedziałam się, że jedynie niewielki procent odbiorców zwraca uwagę na sens wypowiedzi prezentowanych na wizji. Pozostała większość skupia się na wyglądzie nadawcy (telewizja) i/lub barwie jego głosu (radio i telewizja).

Obserwując poczynania polityków wybieranych przy urnach wyborczych, dochodzę do wniosku, że z demokracją jest podobnie. Z tą różnicą, że czynnikiem decydującym niekoniecznie jest tutaj uroda czy terb głosu, ale… chwytliwe banialuki. Czy demokracja jest aż tak fatalnym systemem, skoro o wyborze kandydata zbyt często decyduje tani bajer, a nie merytoryczne przygotowanie kandydata? Dlaczego obywatele nie są w stanie w większości (bo przecież o większość w demokracji chodzi) wybrać dla siebie godnych reprezentantów i najlepszych rozwiązań?

czwartek, 26 lipca 2018

To bezprawie, będę walczył do końca

Wywiad z Leonidem Swiridowemdziennikarz koncernu medialnego „Rosja Siegodnia”.

Minęło prawie półtora roku od naszego pierwszego spotkania. Pan redaktor zdążył mi już opowiedzieć w jaki sposób został potraktowany przez ABW. Zanim jednak posłucham o dalszych losach najprawdopodobniej jedynego na świecie dziennikarza z zakazem wjazdu do Strefy Schengen, proszę odpowiedzieć na mniej sensacyjne, ale może bardziej ludzkie pytanie. Od Pana przyjaciół z Polski dowiedziałam się, że kiedy rozpoczęto polowanie na rosyjskiego dziennikarza, wielu polskich znajomych zerwało z Panem kontakt, choć nikt nie przedstawił im dowodu na szpiegowską działalność Swiridowa. Co Pan wtedy poczuł?
Leonid Swiridow: - To było naprawdę bardzo poniżające. Czułem się strasznie. Przecież nie wiem nawet jakie mam zarzuty, nie wiem czy one w ogóle są, więc nie wiem jak się mam bronić. Kilkakrotnie pisałem o tym w różnych oświadczeniach do Urzędu ds. Cudzoziemców czy do sądu. Niszczy się życie człowieka, więc myślałem, że urzędnik będzie mnie bronił jako cudzoziemca. Sytuacja, która mnie dotyczy jest sprawą administracyjną. Żeby podjąć jakąś decyzję urzędnik musi dokładnie zbadać wszystko – dowody, plusy, minusy, itd. Jeżeli byłaby to sprawa karna w sądzie, to sprawę bada sąd. A tutaj była sprawa administracyjna. I uważam, że organ administracyjny pierwszej i drugiej instancji nie zrobił tego, co do niego należało. Po prostu niczego nie zbadał.
Dlaczego tego nie zrobił?
- Bo jestem cudzoziemcem, jestem Rosjaninem, a zgodnie z doktryną państwową jestem „Ruskiem... zasranym”. No to trzeba mu w mordę... I już! Bo taka jest decyzja; bo rusofobia stała się doktryną państwową. A z drugiej strony wszystko jest utajnione i nie ma żadnych dokumentów, więc niczego nie można zbadać.

Przechytrzyć Wielkiego Brata i obejść sankcje

sen. Maciej Grubski i Seyed Mehdi Farshadan
Gdyby na podstawie polsko-irańskich relacji miała powstać telenowela, to tytuł „Zakazana miłość” pasowałby idealnie. Jednak geopolityka, to nie serial telewizyjny. Przysłowiowy „happy end”, bądź jego brak, nie zależy więc tutaj od widzimisię producenta, wyobraźni scenarzysty, ani oczekiwań widzów.
Historia nie jest zdeterminowana, co nie oznacza, że nie należy próbować zmieniać świata na lepsze. Podjęcie walki w słusznej sprawie już jest zwycięstwem: „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni” (Mt 5, 6).
Zacznijmy od początku. W 1979 roku Irańczycy skutecznie sprzeciwili się amerykańskiej dominacji. Pod szyldem „rewolucji islamskiej” społeczeństwo zbuntowało się, w skutek czego został obalony i wypędzony szach-marionetka Stanów Zjednoczonych. Od tamtej pory Iran stał się w pełni suwerennym państwem, a Amerykanie do dziś nie mogą i nie chcą się z tym pogodzić. Władze USA – niczym odtrącona kochanka w thrillerze klasy B – mszczą się na Iranie już od czterech dekad, czego bolesnym symbolem są bezduszne i niesprawiedliwe sankcje.

niedziela, 8 lipca 2018

Irak: Polacy, dlaczego was tutaj jeszcze nie ma?!

Dżabbar Ali Husajn al-Luajbi, Minister Ropy Iraku
Wraz z zakończeniem wieloletniej wojny, poprzedzonej obaleniem dyktatorskich rządów Saddama Husajna, Irak wraca do stabilizacji. Największym pragnieniem jest dziś odbudowa zniszczonego kraju. Pokonani terroryści pozostawili po sobie ruiny, ale pod ziemią zachowały się niezliczone bogactwa w postaci bezcennych surowców. Każdy kto wejdzie z inwestycją do Iraku, może zrobić interes życia. Okazuje się, że Irakijczycy z otwartymi ramionami czekają na Polaków.
 
Przekonać się o tym mogli uczestnicy Polsko-Irackiego Forum Biznesowo-Inwestycyjnego w Warszawie (Polish-Iraqi Business and Investment Forum). Dwudniową konferencję (19-20 czerwca) zorganizowano z inicjatywy Iracko-Polskiej Izby Handlowo-Przemysłowej (IPIHP), we współpracy z Polsko-Arabskim Klubem Społeczno-Gospodarczym (PAKSG). Randze wydarzeniu nadał udział Ministra Ropy Republiki Iraku, przybycie Zarządu Narodowej Komisji Inwestycyjnej oraz obecność ambasadora Iraku. Towarzyszyli im członkowie irackich izb gospodarczych oraz delegacja ponad pięćdziesięciu przedsiębiorców.

piątek, 6 lipca 2018

Jak III RP rozwaliła dobrą ustawę schyłku PRL

U schyłku PRL i progu III RP Mieczysław Wilczek oparł życie gospodarcze Polaków na dwóch prostych zasadach: „co nie jest zakazane, jest dozwolone” oraz „pozwólcie działać”. Zaowocowały one eksplozją przedsiębiorczości, która przez kilka lat – od 1989 roku – napędzała polską gospodarkę. Po tych zdroworozsądkowych zasadach, wprowadzonych do polskiej legislacji wraz z „Ustawą z dnia 23 grudnia 1988 r. o działalności gospodarczej” – pozostała niestety figa z makiem. 
 
O tym dlaczego tak się stało i co teraz można z tym zrobić dyskutowali goście konferencji pt. „Przywróćmy wolność gospodarczą! 30-lecie Ustawy Wilczka”. To arcyciekawe wydarzenie zostało zorganizowane przez posła Jacka Wilka z partii Wolność. Wystąpienia zaproszonych prelegentów były na tyle wartościowe, że warto je przybliżyć. Kto wie, może z tej burzy mózgów zapłonie iskierka nadziei?