Ks. Jacek Waligórski z rwandyjską rodzinną i zakonnicą |
Miałam
niespełna 12 lat, kiedy rozegrał się największy dramat w historii
Rwandy. Mimo młodego wieku rozumiałam, że ludzie mordują się tam
na potęgę. Pamiętam przerażające obrazy z telewizji ukazujące
sterty zmasakrowanych trupów.
W
domu rodzinnym dużo się o tym mówiło, choć początkowo nie byłam
świadoma przyczyny. Z czasem dotarło do mnie dlaczego ten trudny
temat był poruszany przez rodziców także w mojej obecności.
Okazało się, że kuzyn mojej mamy jest misjonarzem, który znalazł
się centrum rwandyjskiego piekła. Przez wiele tygodni w rodzinie
panowała atmosfera niepewności, gdyż przez brak łączności nie
było wiadomo czy ks.
Jacek Waligórski
jeszcze żyje.
Krewny pallotyn cudem przeżył. Następnie
wyjechał do Belgii i już nigdy nie wrócił do Rwandy. Okazja na
osobiste spotkanie pojawiła się po 27 latach od
ludobójstwa.
Ochotnik
z Rwandy
Misjonarz
odpowiedział na moją prośbę rozmowy bardzo życzliwie. Od razu
dało się odczuć niezwykłą otwartość, bezpośredniość i
autentyczność. Szybko sobie uświadomiłam, że bez tych
wspaniałych ludzkich cech nie dałby przecież rady posługiwać w
Afryce. Zanim zdążyłam zadać pierwsze pytanie ks. Waligórski
bardzo wyraźnie zaznaczył, że za tragedię nie obwinia ani Hutu
ani Tutsi. Główną odpowiedzialnością obarczył światowe
mocarstwa.
Wyraźnie wyczułam, że mój Rozmówca pokochał
Rwandę i Rwandyjczyków. W końcu spędził tam wiele lat, zdobył
zaufanie tych ludzi, nawiązał przyjaźnie i niejako wrósł w
rwandyjską społeczność. Po wielu godzinach wspólnych rozmów
podarował mi książę „To
Ty, Emmo?” (Wyd.
Apostolicum, Ząbki 2014), którą napisał dwadzieścia lat po
ludobójstwie.
Czas spędzony na rozmowie i lekturze
uświadomił mi, że właśnie spotkałam najodważniejszego
człowieka w swoim życiu. Jednocześnie tak skromnego, że nie
przypisuje on sobie żadnych specjalnych zasług czy heroizmu.
Przypuszczam, że źródłem jego nadludzkiej odwagi jest wiara w
Boga. Człowiek zdecydowanie mniejszej wiary – taki jak ja – może
mieć problem, by pojąć tak niezwykłą ufność w Boga, skoro w
świecie przez Niego stworzonym doszło do zwycięstwa nienawiści.
Odwaga ks. Jacka polega też na tym, że i on nie ukrywa
swojego zwątpienia czy słabości. W Prologu książki tak opisuje
dramat misjonarza, który zobaczył ludobójstwo: «Czuł, że jego
ciało rozpiera gniew, mięśnie napinają się, a pięści
zaciskają. Nie mógł nad tym zapanować. Przyłapał się na
nienawiści.»
Cóż za imponująca pokora. Przecież to są
słowa kapłana, który pojechał do Afryki głosić naukę Chrystusa
o bezgranicznej miłości Boga. «Boże, gdzie Ty się podziałeś?»
– pytał misjonarz widząc bestialstwo ludobójstwa, «ale Bóg
milczał».
Jak po tym wszystkim można nie stracić wiary? –
pytałam w duchu poznając tę przerażającą historię. Ja również
na czymś się przyłapałam. W myślach kłóciłam się z Bogiem.
Stało się to w momencie, kiedy ks. Jacek ze szczegółami opowiadał
mi o brutalnych mordach, których dopuszczali się także jego
parafianie. Szczególnie przerażające były opisy dotyczące
mordowania maleńkich dzieci. Patrząc w wypełnione łzami oczy
mojego Rozmówcy i słuchając jego łamiącego się głosu,
krzyczałam w myślach: – Boże, jak mogłeś dopuścić do tego,
aby ten niewinny, szlachetny i wrażliwy człowiek był świadkiem
takich okrucieństw!?
Tym razem Bóg nie milczał. Bardzo
szybko dostałam odpowiedź. Stało się to w trakcie lektury, kiedy
czytałam opis wydarzeń pierwszych dni ludobójstwa. Sytuacja w
Rwandzie stała się na tyle niebezpieczna, że w pośpiechu zaczęto
ewakuować obcokrajowców. W stronę granicy ruszyła kolumna
samochodów i pieszych. Było to ostatniego dnia, kiedy pod eskortą
ONZ obcokrajowcy mogli opuścić Rwandę. Ks. Jacek był w tym
«pochodzie prowadzącym ku wolności». I nagle jego samochód
zawrócił. Dobrowolnie postanowił zostać w „piekle na ziemi”,
aby trwać z tymi ludźmi i pomagać ofiarom. Na decyzję o
pozostaniu w Rwandzie miała dodatkowo wpływ rozmowa z biskupem
Gahamanyi, którego delikatna i pokorna prośba wyraźnie poruszyła
serce ks. Jacka. I wreszcie, współbrat z parafii ks.
Henryk Cabała
również poczuł wewnętrzną potrzebę nieopuszczania tych ludzi,
co ostatecznie i nieodwracalnie przypieczętowało dramatyczną
decyzję: «Zostajemy!».
Wtedy zrozumiałam, że spotkałam
człowieka podobnego do świętego Maksymiliana
Kolbego
i rotmistrza Witolda
Pileckiego
– Ochotników z Auschwitz. To właśnie była ta odpowiedź, która
do mnie przyszła. Dlatego przestałam się już kłócić z Bogiem,
bo przypomniałam sobie o owocach heroizmu tych wielkich Polaków.
Kiedy ojciec Kolbe dobrowolnie zdecydował się pójść do
bunkra głodowego w zamian z wyznaczonego na śmierć Franciszka
Gajowniczka, chciał uratować nie tylko życie tego człowieka, ale
również dusze tych dziewięciu pozostałych nieszczęśników,
którzy razem z Maksymilianem odchodzili z tego świata w głodowych
męczarniach. Z zeznań świadków wyczytałam, że skazani na śmierć
w bunkrze głodowym zaczęli powoli umierać po czterech dniach.
Ojciec Kolbe żył najdłużej, przeszło 10 dni. Dogorywających z
głodu i wycieńczenia franciszkanin z Niepokalanowa do końca
podtrzymywał na duchu. Z tej konkretnej celi śmierci słychać było
modlitwy i spokojny śpiew konających, podczas gdy z innych bunkrów
głodowych unosiły się krzyki nienawiści i przekleństwa pod
adresem oprawców. Postawa ojca Kolbego robiła wielkie wrażenie na
esesmanach, którzy zaglądali do bunkru. Wiemy z relacji jednego z
Niemców, że był to dla nich wprost wstrząs psychiczny.
Czy
można to w ogóle porównać? Przecież książka „To Ty, Emmo?”
jest pełna opisów przerażających krzyków rozpaczy, wycia
dogorywających oraz niewyobrażalnej nienawiści zarówno katów jak
i ofiar. Jakoś obecność kapłanów, którzy wzywali Rwandyjczyków
do opamiętania, nie powstrzymała tych ludzi od wzajemnego
zabijania. Co gorsza, nie powstrzymała ich przeszło stuletnia
ewangelizacja tego kraju. Dowiedziałam się, że w Rwandzie
mordowali także katechiści i szafarze (sic!).
Tymczasem nasi
misjonarze z narażeniem życia próbowali ratować kogo się da.
Niektórych uchronili od śmierci. W skali zagłady ludności tego
kraju liczba ocalałych wydaje się niewielka. Czy warto więc było
tak się narażać? Nie potrafię do końca zrozumieć tej tajemnicy,
ale jestem przekonana, że obecność księży Waligórskiego i
Cabały, ich modlitwa, gotowość poświęcenia własnego życia dla
ratowania innych i heroiczna pomoc ofiarom odcisnęła piętno na
sumieniu wielu Rwandyjczyków. Nie mam wątpliwości, że przyniosła
też duchowe pocieszenie wielu cierpiącym ofiarom w ich ostatnich
chwilach życia.
Dla zwykłego śmiertelnika heroiczna
postawa tych misjonarzy jest niepojęta. Podobnie jak decyzja Witolda
Pileckiego, który na ochotnika przedostał się do piekła obozu
koncentracyjnego w Oświęcimiu. Podczas trzyletniego pobytu w
niemieckim obozie zagłady zorganizował konspirację, która
realizowała takie cele jak: podtrzymywanie
na duchu kolegów, potajemne zdobywanie żywności i odzieży oraz
jej rozdzielanie, przekazywanie współwięźniom wiadomości z
zewnątrz obozu, i wreszcie, przekazywanie wiadomości poza druty KL
Auschwitz, dzięki czemu świat dowiedział się zbrodniach
niemieckich oprawców. Analogię takiego działania dostrzegłam
poznając historię opisaną w książce „To Ty, Emmo?”.
Publikacja ks. Waligórskiego jest bezcennym świadectwem,
rzetelnym źródłem informacji o przerażających zbrodniach i
działaniach operacyjnych poprzedzających ludobójstwo. Relacja
polskiego misjonarza jest autentycznym memento, przestrogą dla
następnych pokoleń. To bardzo trudna lektura, nie tylko ze względu
na opisaną masakrę. Pierwsza część zawiera przepiękny opis
Rwandy i jej mieszkańców, przez co czytelnik zaczyna kochać ten
kraj. Nie sposób potem pogodzić się z faktem, że to rwandyjskie
piękno zostało brutalnie zniszczone.
W
sercu Czarnego Lądu
Rwanda,
Republika Rwandy – niewielkie państwo w środkowo-wschodniej
Afryce ze stolicą w Kigali, położone między Demokratyczną
Republiką Konga na zachodzie, Tanzanią na wschodzie, Ugandą na
północy i Burundi na południu. Ze względu na ukształtowanie i
łagodny klimat Rwanda nazywana jest Krajem Tysiąca Wzgórz, «do
którego Bóg powraca na noc».
Intore - tradycyjny taniec wojowników |
Jest jednym z najgęściej
zaludnionych państw w Afryce, z bardzo młodym społeczeństwem,
wysokim przyrostem naturalnym i jedną z najniższych długości
życia. Obecnie kraj liczy prawie 12 milionów mieszkańców.
Dzisiejsze terytorium Rwandy jest zamieszkiwane przez trzy grupy
ludności: Twa (ok. 2 proc.), Tutsi (ok. 10 proc.) oraz Hutu (ok. 87
proc.).
Pierwsi na tym terytorium osiedlili się Pigmeje Twa,
którzy trudnili się myślistwem i garncarstwem. Później zaczęły
napływać ludy Hutu, których głównym zajęciem było rolnictwo.
Aż wreszcie pojawili się Tutsi, co w książce „To Ty, Emmo?”
zostało opisane następująco: «W XV wieku przybyli z północnej
Afryki, dochodząc do źródeł Nilu. Osiedlili się w centralnej
Afryce. Od tego momentu powstał konflikt z plemieniem rolniczym
Hutu, które zamieszkiwało tu już od dawna. Pola uprawne były
wydzierane prawowitym właścicielom i zamieniane przez Tutsi na
pastwiska w przekonaniu, że dzięki ich krowom Hutu nie pomrą z
głodu. To nieważne, że rolnicy – abahinzi,
byli obecni na tej ziemi już od pierwszego wieku. Abatutsi
–
pasterze byli od początku przekonani o swojej wyższości twierdząc,
że Bóg stwarzając człowieka, kazał mu być pasterzem. Dominacja
przejawiała się w stwierdzeniu: „to my mamy rządzić po to, aby
oni nie zginęli z głodu”.»
Tutsi
bywają porównywalni do narodu żydowskiego. Mówi
się tak, ponieważ jest to oparte na tym, że wywędrowali oni ze
swoim stadami od ujścia Nilu. Na pewne podobieństwa wskazuje też
zachowanie Tutsi. Dla przykładu, rwandyjskie ludobójstwo
porównywane jest przez nich do holokaustu. Pewną analogię z tym
związaną można również dostrzec w przekazach propagandowych
Hutu, które poprzedziły ludobójstwo na Tutsi. Niektóre przekazy –
szkalujące Tutsi tzw. Dziesięć
przykazań Hutu;
podżegające do nienawiści audycje radiowe, itp. – przypominają
kampanię propagandą III Rzeszy, która poprzedziła zagładę na
narodzie żydowskim. Nasunęło mi się skojarzenie ze słynnym
nazistowskim filmem propagandowym „Żyd Süss” z 1940 roku. W
filmie tym, reżyser Veit Harlan przedstawił historię pewnego Żyda,
który popełniał ohydne zbrodnie. Celem obrazu było wykreowanie
negatywnego wizerunku Żydów. Tragiczną konsekwencją tego typu
propagandy była akceptacja wielu zwykłych Niemców, kiedy naziści
dokonywali swoich antysemickich zbrodni podczas II wojny
światowej.
Ma to także drugą, równie wstrząsającą
stronę. Otóż postawa niektórych Tutsi przypomina postawę
niektórych Żydów w czasach holokaustu. We wspomnieniach ks.
Waligórskiego znalazłam taki fragment: «Bogaci Tutsi mieli
możliwość ratowania się ucieczką, siła pieniądza w każdych
warunkach geograficznych jest bowiem ogromna. Wieczorem, kiedy
misjonarze wreszcie mogli spokojnie usiąść i porozmawiać,
podsumować dzień i zastanowić się, co dalej, Henryk powiedział:
– Skąd my to znamy? Przecież podczas drugiej wojny światowej i u
nas bogatym udało się uniknąć śmierci... Nawet kiedy pewne
mniejszości narodowe były skazane na zupełną zagładę, to ich
bogaci ziomkowie w Ameryce nie chcieli słyszeć o pomaganiu
biedniejszym. – Prawda jest taka, że biednemu zawsze wiatr w oczy
– Ludwik temperował przyjaciela, cytując znane przysłowie.»
To
co wydarzyło się później, nasuwa pytanie – czy aby na ofierze
swojego narodu Tutsi nie zaczęli budować czegoś na wzór
«przedsiębiorstwa holokaust», osiągając w ten sposób konkretne
cele polityczne czy biznesowe. Powszechnie mówi się głównie o
ludobójstwie dokonanym przez Hutu na Tutsi. Tymczasem podczas
rozmowy z ks. Waligórskim dowiedziałam się o strasznych odwetach
dokonanych przez Tutsi na Hutu, o czym świat już raczej milczy.
Chodzi nawet o kilka milionów ofiar, przy czym Hutu tracili życie
nie tylko w bezpośrednich mordach, ale też nieludzkich warunkach
zarazy i głodu, jakie panowały w obozach dla uchodźców. Tymczasem
Tutsi ponownie objęło rządy w Rwandzie i choć liczebnie jest ich
zdecydowanie mniej, dominują we władzach i nad życiem
Hutu.
Ludobójstwo w 1994 roku to nie była pierwsza wojna
domowa w Rwandzie. Jeszcze przed uzyskaniem niepodległości przez
ten kraj (w 1962 r.) dochodziło tam do walk między Tutsi a Hutu, z
których najpoważniejsze były w 1950 roku.
Niechęć Hutu do Tutsi w znacznym stopniu poprzedziła postawa tych
drugich. Gdy przed wiekami Tutsi dotarli do Rwandy, powoli zaczęli
dominować nad Hutu, zdobywali coraz większe tereny kraju,
ustanawiając na podbitych ziemiach swoje prawo. Co znamienne, pomimo
iż to Tutsi podbijali, to niemal cały dorobek cywilizacyjny i
kulturowy przejęli oni od Hutu, odrzucili jedynie rolnictwo, którym
gardzili.
W
podsycaniu wewnętrznych konfliktów udział mieli kolonizatorzy. Pod
koniec XIX wieku do walki o wpływy wkroczyły Niemcy. Od ks.
Waligórskiego usłyszałam: „Rwanda była kolonią niemiecką.
Świadczą o tym nawet niektóre słówka z języka niemieckiego np.
Ischule. Podział Afryki nastąpił za Bismarcka w Berlinie. Jakie to
miało konsekwencje, że te same plemiona, sztucznie zostały
rozdzielone. Typowym przykładem jest Rwanda i Burundi. Niemal ten
sam język - Kinyarwanda - Kirundi. Te same plemiona. Granice
wytyczone wg. linijki na stole w Berlinie.”
W wyścigu o
kolonialne wpływy w tej części Afryki szczególnie odznaczyła się
Belgia, przykładem Kongo Belgijskie. Podczas pierwszej wojny
światowej Belgowie zajęli obszar
Burundi i Rwandy.
Od
mojego Rozmówcy usłyszałam: „Jednak Belgia czuła się
odpowiedzialna za ten kraj – podobnie jest do dnia dzisiejszego.
Oczywiście dużo nagrabili”. Dowody tych grabieży znajdują się
w samej Belgii, a konkretnie w Królewskim Muzeum Afryki Środkowej.
Większość zbiorów pochodzi z Demokratycznej Republiki Konga, inne
z Rwandy i Burundi. Według oficjalnych informacji: „Jeszcze przed
1960 r. w muzeum zgromadzono blisko ćwierć miliona eksponatów, 600
tys. fotografii oraz 60 filmów, co uczyniło je swego czasu jednym z
bogatszych w zbiory muzeów w świecie państw kolonialnych”.
Cyniczna
gra kolonizatorów opierała się często o zasadę
divide
et impera
(dziel i rządź). W przypadku Rwandy – zarówno pod wpływem
Niemiec jak i Belgii – uprzywilejowano Tutsi, co musiało wzbudzić
jeszcze większe niezadowolenie Hutu.
Nasunęła
mi się kolejna wstrząsająca analogia. Chodzi o pradawny konflikt
pasterzy z rolnikami. Wymowną analizę w tej kwestii przedstawił dr
hab. Marek Kordos w książce pt. „Wykłady z historii matematyki”
(Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne, Warszawa 1994). W wykładzie IV
pt. „Dedukcja” Kordos przypomina: «Wzajemna niechęć obu
formacji jest nam znana choćby z biblijnej historii Kaina i Abla.
Jest w niej opisane morderstwo, którego dokonał zły rolnik –
Kain – na dobrym pasterzu – Ablu. Mamy zatem przekazane silne
przekonanie narodu pasterskiego – Żydów – o tym, że dominacja
rolników w początkach ich państwowości była wynikiem dokonanej
kiedyś dawniej zbrodni. Wynikające stąd (ząb za ząb, oko za oko)
roszczenia pasterzy są więc całkowicie uzasadnione.» Czyżby
właśnie na tym oparto skonfliktowanie Tutsi z Hutu?
Tymczasem
przełomowym zwrotem w historii ludzkości było przyjście na świat
Jezusa, który powiedział: «Przykazanie nowe daję wam, abyście
się wzajemnie miłowali» (J, 13, 34). Z takim też przesłaniem
pojechali do Rwandy nasi misjonarze – stając na drodze wielkim
mocarstwom, które w sercu Afryki rozgrywały swoje okrutne cele.
Człowieczeństwo
wypełnia Miłość
Ks.
Jacek Waligórski przyjechał do Rwandy w 1973 roku, rok po
święceniach kapłańskich. Rwandyjczycy, których poznałam z
opisów misjonarza, są przywiązani do tradycji i bardzo rodzinni.
«Rodzina to podstawa, oznaka tożsamości każdej osoby. Każdy
darzy swoich rodzicieli szacunkiem, każdy zabiega o akceptację
bliskich.»
Małżeństwa są najczęściej aranżowane. «Gdy
rodzice stwierdzili, że ich syn pod względem fizycznym jest już
dojrzały do małżeństwa, zaczynali rozglądać się za przyszłą
synową. Odbywało się to według dobrze zaplanowanego scenariusza.
Rodzina rozpoczynała przeprowadzanie dochodzenia, aby jak najlepiej
wybrać dziewczynę. Rada rodzinna dowiadywała się o
najdrobniejszych szczegółach życia przyszłej synowej i jej
rodziny. Aby nie sugerować się własną oceną rodzina angażowała
„pośrednika”. Zadaniem jego było rozpoznanie terenu. Musiał
też przeprowadzić wywiad na temat zdrowia kandydatki, zdrowia jej
rodziny, a nawet kondycji wcześniejszych pokoleń. (…) Zadaniem
pośrednika było dostateczne upewnienie się, czy wybranka posiada
odpowiednie cechy moralne i fizyczne. Bez wątpienia musiała to być
kobieta zdolna do przyszłej ciężkiej pracy fizycznej, a także
seksualnie atrakcyjna.»
Jeśli wszystko przebiegło
pomyślnie dochodziło do zaręczyn, które zgodnie z tradycją
odbywały się przy piwie robionym z bananów. Piwo stanowi bowiem
nieodłączny element rwandyjskiej kultury. Wspomnienia księdza
Jacka są pełne barwnych i zabawnych opisów dotyczących kultury
spożywania tego trunku. Szczególnie zapamiętałam momenty, w
których nasz misjonarz przyznawał się do wewnętrznego dylematu,
gdy miejscowi prosili o pobłogosławienie tego napoju z procentami.
W Rwandzie
to kobieta służy mężczyźnie, dlatego produkcją piwa również
zajmują się kobiety. Dla wielu rwandyjskich mężczyzn ważniejsze
od urody kobiety jest umiejętność robienia tego napoju. «Prawdziwy
mężczyzna nie jadał bananów, wolał je „wypić”.» Im lepsze
piwo, tym większa miłość między małżonkami.
«Nalewanie
piwa należało do obowiązku kobiet, zresztą trzeba było posiadać
pewną wprawę, aby dobrze to zrobić. Należało wlać kilka kropel
do szklanki, rytmicznie zamieszać, a następnie wylać. Tak
przygotowana szklanka była godna, aby wlać do niej piwo. Musiało
ono spokojnie spływać po brzegach nachylonej szklanki, którą
przed całkowitym napełnieniem stawiano na stole, aby spokojnie
dolać do końca. Taki był rytuał. Zresztą wiązał się z tym
jeszcze inny zwyczaj. Czasami dziewczyna tak wlewała piwo, że płyn
przelewał się przez brzegi szklanki, a ona wówczas lekko zmieszana
przepraszała za swoją niezręczność. Oczywiście, był to manewr
zamierzony. Wówczas mówiło się: urukundo
rwuzuye,
tzn. miłość się wypełniła.»
Tradycyjne picie piwa z sorgo (ikigage) to okazja do towarzyskiej konwersacji |
W patriarchalnym
społeczeństwie Rwandy rola kobiety była najczęściej
minimalizowana, choć to właśnie ona odgrywała ogromną rolę w
życiu rodziny i lokalnej społeczności. W tamtejszej kulturze
najbardziej ceniono kobietę z licznym potomstwem. «Było to tak
ważne, że nieomal zakodowane w naturze kobiety. Płodność była
błogosławieństwem, darem, bogactwem, stanowiła o wartości
kobiety. Mężczyźni zaś oceniali ten dar nieco bardziej
pragmatycznie. Liczne potomstwo to dodatkowe ręce do pracy, a
wieloletnia rodzina to naturalne „ubezpieczanie społeczne”. W
ten sposób rodzice mogli mieć zapewnioną opiekę na stare lata.»
Dzieci oczekujące na występ podczas uroczystości ibirori |
Chukudu - pojazd z drewna przypominający rower |
Jak się później dowiedziałam, „wielkim tego świata” – tj. głównym odpowiedzialnym za ludobójstwo – nie podobało się to tradycyjne podejście Rwandyjczyków do rodziny, więc postanowili się z tym rozprawić.
Książka
ks. Jacka Waligórskiego jest niejako hołdem dla rwandyjskiej
kobiety, którą symbolizuje tytułowa Emma. Zarówno z rozmowy jak i
lektury odniosłam wrażenie, że misjonarz z Polski wręcz upomina
się o godne miejsce dla kobiety i traktowanie jej z należytym
szacunkiem. Nie ma w tym jednak nachalnego ingerowania w afrykańską
kulturę i rodzinę, a raczej subtelna pomoc w jej rozwinięcie,
upiększenie i uszlachetnienie. Co znamienne, Emma była z Tutsi, a
jej mąż z Hutu. Ks. Jacek opisując historię ich pięknej miłości
chciał przekazać światu, że te dwa plemiona mogły żyć ze sobą
w zgodzie, szczerze się kochać i obdarzać wzajemnym szczęściem.
Zresztą, opisy miłości i człowieczeństwa wypełniły znaczną
część opowieści naszego misjonarza.
Młode dziewczęta zarabiające na życie w pracowni przy parafii w Kansi |
Przykładem, który
szczególnie zasługuje na odnotowanie jest zorganizowanie przez
misjonarzy szkoły dla kobiet – Ishuri ry'Ababyeyi. Rwandyjki
uczyły się w niej praktycznych umiejętności mających ułatwić
codzienne życie. «Program szkoły był bardzo prosty: należy
wykorzystać dostępne produkty, które rodzi miejscowa ziemia, i
powoli wdrażać kobiety w nowe tajniki gotowania i racjonalnego
żywienia z zachowaniem tradycyjnej kuchni.» W celu podniesienia
jakości żywienia sprowadzono nowe warzywa i owoce, uczono kobiety
ich uprawy i przyrządzania z nich wartościowych posiłków.
W
szkole dla kobiet szczególną troską otoczono niedożywione dzieci.
«Podawanie im co cztery godziny pokarmu bogatego w białko, cukier,
sole mineralne i witaminy powodowało, że dziecko
z pogranicza
kwashiorkor już
po trzech tygodniach mogło otrzymywać pokarm bogatszy w składniki.
Dziecko przybierało na wadze, a po dalszych kilku tygodniach
osiągało 80 procent normalnej dla swojego wieku wagi. Można było
wówczas przejść na tradycyjny pokarm. Dziecko uznawane było za
zdrowe, gdy osiągało 85 procent normalnej wagi. Kobiety bardzo
szybko przekonały się, że warto stosować zalecenia instruktorek.»
Kolejnym palącym problemem było nauczenie rwandyjskich
matek zasad higieny, gdyż tamtejsze społeczeństwo nie miało
świadomości, że jej brak stanowi zagrożenie dla zdrowia i życia,
zwłaszcza dzieci i niemowląt. «Ta szkoła, początkowo maleńka,
ale jakże praktyczna i życiowa, okazała się tak wielkim
dobrodziejstwem dla miejscowej ludności. Stała się też narzędziem
ewangelizacji. Kobiety miały zaufanie do misjonarzy, którzy nie
tylko dbali o ich dusze, ale też troszczyli się o dobro fizyczne i
materialne.»
Życie toczy się przed domem |
Dom z suszonej cegły - rukarakara, pokryty półkolistą dachówką rzymską. Misjonarze Afryki (Ojcowie Biali) nauczyli miejscową ludnośc produkować dachówki z cegły |
Jestem wprost wstrząśnięta faktem, że po tym wszystkim, ile dobrego dla Rwandy zrobili katoliccy misjonarze, pewne kręgi miały potem czelność oskarżać Kościół o współudział w największej masakrze tego kraju.
Ks.
Jacek Waligórski, po dziewięciu latach spędzonych w ówczesnym
Zairze (obecnie Demokratyczna Republika Konga), powrócił do Rwandy
w 1993 roku, rok przed ludobójstwem. Po latach od ostatniego pobytu
zastał kraj odmieniony, pełen niepokojów i nieufności. Nową
sytuację misjonarz spuentował słowami: «Chcę
znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego ci ludzie, którzy przez
wiele lat mogli żyć ze sobą, nie tylko się wzajemnie akceptując,
ale dając sobie prawdziwe szczęście, nagle stają się dla siebie
obcy, wrodzy i nienawistni. Wydaje się, że odpowiedzi na to pytanie
należy szukać przede wszystkim na zewnątrz. Lata dziewięćdziesiąte
XX wieku to wprowadzenie demokracji w Rwandzie. Była ona rozumiana
głównie jako możliwość zakładania przeróżnych partii, które
starały się wprowadzić swoich ludzi do rządu i w rezultacie
przejąć władzę. Poszczególne ugrupowania wzajemnie się
oskarżały, a także podsycały nienawiść etniczną. Przez wiele
lat próbowano ograniczyć galopujący przyrost demograficzny,
propagując wśród ludności antykoncepcję. Kiedy ta propaganda, ze
względu na przywiązanie Rwandyjczyków do tradycji, nie dała
żadnych rezultatów, znalazło się skuteczniejsze rozwiązanie.
Bernard Lugan, francuski afrykanista, lapidarnie sformułował ten
dylemat kontroli urodzin: „pigułka czy maczeta”.»
Ludobójstwo
było poprzedzone szeregiem akcji propagandowych. «MRND [rząd
złożony z członków Hutu] w styczniu 1992 roku zakłada
dwumiesięcznik „Interahamwe” – (walczący razem). Tę samą
nazwę nosiły później szwadrony śmierci, bojówki, które w 1994
roku w bestialski sposób dokonały masowego ludobójstwa na ludności
Tutsi. W tym samym czasie zostaje założone również radio Mille
Collines, które w późniejszych dziejach Rwandy odegrało
niechlubną rolę, podsycając do nienawiści i nawołując do
masowych rzezi. Radykalne grupy Hutu rozpoczęły gromadzenie broni
na dużą skalę oraz szkolenia wojskowe. Powołano także bojówki o
nazwach Interahamwe
(Walczący
razem) i Impuzamagambi
(Mający wspólny cel). Dziennikarz Georges Ruggiu (Belg z włoskim
paszportem), animator i prezenter radia RTLM, w szczególny sposób
przyczynił się do podżegania nienawiści przeciwko Tutsi.»
W
grudniu 1990 r. w gazecie „Kangura” opublikowano Dziesięć
przykazań Hutu:
1. Każdy Hutu powinien wiedzieć, że kobieta Tutsi, gdziekolwiek
jest, pracuje dla interesów ludu Tutsi; dlatego będzie uznany za
zdrajcę każdy Hutu, który: a) poślubia kobietę Tutsi, b)
przyjaźni się z kobietą Tutsi, c) zatrudnia kobietę Tutsi jako
sekretarkę lub konkubinę. 2. Każdy Hutu powinien wiedzieć, że
nasze córki Hutu są właściwsze i bardziej sumienne w zadaniach
kobiety, żony i matki rodziny; czyż nie są one piękne i szczere?
3. Kobiety Hutu, bądźcie czujne i starajcie się przeciągnąć
swoich mężów, braci i synów na właściwą stronę. 4. Każdy
Hutu powinien wiedzieć, że każdy Tutsi jest nieuczciwy w
interesach; jego jedynym celem jest władza dla jego ludu; dlatego
będzie uznany za zdrajcę każdy Hutu, który: a) zakłada spółkę
z Tutsi, b) inwestuje swoje albo rządowe pieniądze w
przedsięwzięcie Tutsi, c) pożycza pieniądze Tutsi albo pożycza
od niego, d) sprzyja Tutsi w interesach. 5. Wszystkie strategiczne
pozycje polityczne, administracyjne, ekonomiczne, wojskowe i
policyjne powinny być w rękach Hutu. 6. Sektor edukacyjny musi być
w większości Hutu. 7. Armia Rwandy powinna składać się wyłącznie
z Hutu. 8. Hutu nie powinien dłużej litować się nad Tutsi. 9.
Hutu, gdziekolwiek są, muszą działać zjednoczeni i solidarni, i
mieć na uwadze losy ich braci Hutu wszyscy Hutu muszą być nauczani
na każdym poziomie. 10. O Rewolucji Społecznej 1959, Referendum
1961 i Ideologii Hutu; każdy Hutu musi wszędzie głosić tę
wiedzę.
W związku z wydarzeniami w Rwandzie szczególnie
szokuje postawa Organizacji Narodów Zjednoczonych. W październiku
1993 roku ONZ powołała UNAMIR (United Nations Assistance Mission
for Rwanda) pod dowództwem kanadyjskiego generała Roméo
Dallaire,
aby „pomóc we wprowadzeniu porozumień z Aruszy podpisanych przez
rwandyjskie partie 4 sierpnia 1993”, kończących wojnę domową w
Rwandzie (1990-1993). Jednak podczas ludobójstwa ONZ nie zezwoliła
UNAMIR na żadne szersze działania interwencyjne. Osobiście uważam,
że nie sposób usprawiedliwić tych, którzy podporządkowali się
tym bestialskim wytycznym – nakazującym: nie reagować!
Szukając
w internecie informacji na ten temat natrafiłam na postać polskiego
oficera. Major Stefan
Steć
w ramach polskiego kontyngentu służył w UNIAMIR podczas
ludobójstwa w 1994 roku. Przeczytałam, że osobiście sfilmował on
ofiary masakry w Gikondo na dowód ludobójstwa i był pierwszym
oficerem UNAMIR, który użył tego słowa. Steć przyznał później:
„Wyraźnie zabroniono nam używać słowa «ludobójstwo» w naszej
korespondencji z kwaterą główną ONZ w Nowym Jorku” [„The
Independent”, 7 października 2005]. Szokujące słowa padły także
w jego przemówieniu, podczas „Rwanda Forum” w Imperial War
Museum w Londynie (27 marca 2004 r.), kiedy to Steć powiedział:
„Mieliśmy do czynienia z dobrze zorganizowanym ludobójstwem,
które przetaczało się przez kraj”;
„Zamiast ratować ludzi, kazano nam podejmować rozmowy na temat
niemożliwego do osiągnięcia zawieszenia broni. Brzmiało to: nie
ratujcie ludzi, grajcie na zwłokę i zobaczmy jak rozwinie się
sytuacja”. Stefan Steć zmarł 29 września 2005 roku, według
oficjalnych informacji śmierć nastąpiła „w wyniku powikłań
związanych z zespołem stresu pourazowego”.
W książce „To
Ty, Emmo?” ks. Jacek Waligórski opisał postawę ONZ następująco:
«Z Kigali doszły wiadomości: „ONZ wycofuje Oddziały Pokojowe
(Błękitne Hełmy) z Rwandy w sytuacji, gdy ich obecność jest
niezbędna”. A więc dali całkowite zezwolenie na masakrę! (…)
Misjonarze nie mogli zrozumieć logiki polityki międzynarodowej,
która w ten sposób przyzwalała na ludobójstwo. Świat o tym
wszystkim dobrze wiedział – dlaczego na to nie reagował? Tak
łatwo było przecież powstrzymać tę bestialską zagładę. Gdyby
w Rwandzie były złoża ropy naftowej albo trzeba byłoby bronić
białych kolonizatorów, wydarzenia na pewno potoczyły by się
inaczej. – Dewizą bogatych państw jest zawsze: „To wasza
wewnętrzna sprawa, jak chcecie możecie się mordować” – dodał
smętnie Ludwik.»
Niechlubną rolę odegrała także Polska.
W tym kontekście przytoczę fragment książki nawiązujący do
rozmowy polskiego misjonarza z rwandyjskim generałem: «Padiri,
przetłumacz, proszę ulotkę z języka polskiego. Widząc wielkie
zdziwienie na twarzy proboszcza, generał dodał: – Miesiąc temu
podejmowałem dwóch oficerów z Polski, którzy przyjechali
negocjować dostawy broni do Rwandy. Zdziwienie nie zniknęło z
twarzy misjonarza, a nawet się spotęgowało, więc generał
kontynuował z zadowoleniem: – Przetarg jest korzystny, bo broń z
Polski jest dobra i tania. (…) Ludwik wyszedł w dziwnym nastroju.
(…) Nurtowało go pytanie, dlaczego Polska, zamiast misji
pokojowej, wysyła do Rwandy broń.»
Największe
transporty broni i amunicji dokonywane były przez Tel Awiw i Tiranę.
Z kolei z bezpośrednio z Chin dostarczono kilkaset tysięcy maczet,
które rozdano chłopom pod pretekstem prac rolnych. To właśnie
maczety posłużyły do zamordowania większości ofiar.
Wydarzenia,
które rozpoczęły rwandyjską masakrę wpisują się w działania
operacyjne false
flag
(fałszywa flaga). Ks. Waligórski opisał to następująco: «W
środę 6 kwietnia 1994 roku o godzinie 20:30 samolot prezydencki
Dassaut-Falcon 50, wiozący na pokładzie prezydenta Rwandy Juvenala
Habyarimanę
[Hutu] i prezydenta sąsiedniej Burundi Cyperiena Ntaryamira, w
momencie podchodzenia do lądowania nad lotniskiem Kanombe został
trafiony rakietą, a później nastąpiła gwałtowna eksplozja. (…)
Wieść o śmierci prezydenta rozniosła się prędko i następnego
ranka, 7 kwietnia, każdy Rwandyjczyk już wiedział, że samolot
został zestrzelony przy pomocy rosyjskich rakiet Sam 7. Rakiety tego
typu były w posiadaniu wielu państw, ale ostrze nienawiści zostało
skierowane szczególnie przeciw Belgom. (…) W Afryce za zabójstwo
przywódcy, a tym bardziej przywódcy narodu, sprawca musiał ponieść
surową karę (…). W pierwszych godzinach po zamachu panowała
cisza. Ludzie czekali na wieści z stolicy. Już następnego dnia
zostali zamordowani: pani premier Agathe
Uwilingiyimana
[Hutu], Landoald Ndasingwa [Tutsi] – minister pracy i
przewodniczący partii PL, jego żona Kanadyjka, Hélène Pinski i
dwójka ich dzieci, a także dziesięciu żołnierzy belgijskich z
ochrony premiera.»
Był
to punkt zapalny, po którym podsycana od lat nienawiść wylała się
na cały kraj. Ks. Jacek Waligórski był świadkiem ludobójstwa w
miejscowości Kansi. Atak na miejscową
parafię rozpoczął się 19 kwietnia.
«Coraz
więcej ludzi szło w kierunku misji. Można było łatwo odróżnić
Hutu od Tutsi: każdy Hutu na głowie miał zielony wianuszek
upleciony z liści lub jakich gałązek jako znak rozpoznawczy, aby
przypadkowo w tłumie się nie pomylić. Mężczyźni mieli w rękach
maczety, dzidy, których niegdyś używano do polowań na dziką
zwierzynę, tasaki lub kawałki metalu. Kobiety – kije, kamienie,
cegłówki, bo każdy musiał być uzbrojony. Wśród nich szli
katechiści, którzy nauczali ludzi o Miłosiernym Bogu i rozdawali
Eucharystię. Każdy musiał opuścić dom, aby udać się na
miejsce, gdzie miał się rozegrać „mecz finałowy”.»
Sygnałem
do rozpoczęcia walki było wywleczenie dyrektora pobliskiej szkoły
średniej, a następnie zadanie mu maczetą śmiertelnego ciosu w
krtań. Po chwili rozległy się wybuchy granatów i strzelanina.
«Zewsząd dolatywały nieludzkie jęki rannych, a okrzyki nienawiści
mieszały się z okrzykami bólu i cierpienia. Przez okna wrzucano do
pomieszczeń granaty, po chwili wydobywały się stamtąd kłęby
dymu i krzyki umierających. Ci, którzy byli na zewnątrz, uciekali
jak mogli najdalej. (…) Mężczyznom, szczególnie młodym udawało
się uciec, lecz starcy i dzieci biegły dużo wolniej. Cała droga i
przydrożne zarośla były więc usłane ludzkimi ciałami, gdyż ci,
którym nie udało się uciec, byli z całym okrucieństwem
mordowani. (…) Misjonarze milczeli, słowa więzły im w krtani na
widok leżących wokół ludzkich szczątków. To co się tu
dokonało, przekraczało ludzką wyobraźnię. (…) Wokół
rozpościerał się potworny widok: trupy leżały porozrzucane tak
gęsto, że nie było gdzie postawić stopy. Ujrzeli ciało dyrektora
szkoły średniej. Głowę miał prawie odciętą, na szyi ziała
szeroka szpara obrzeżona zastygłą krwią. Obok ciała kobiet,
także kobiet ciężarnych, którym otwarto maczetą brzuchy. Po
jakim czasie słychać było jak w tym upale pękają im
jelita.»
Mordercy nie oszczędzali nikogo, nawet tych, którzy
uciekli schronić się do parafialnych budynków. W salkach
katechumenalnych nasi misjonarze zastali wstrząsający widok. «Sceny
były wszędzie takie same: w pomieszczeniach leżało po 40-50 ciał
poszarpanych granatami wrzucanymi przez okno, częściowo przysypane
gruzem z rozwalonych ścian. W niektórych miejscach słychać było
jeszcze słabe jęki dogorywających ludzi. W jednej z sal
przerażająca scena: dwa duże psy siedziały na zwłokach, trudno
było je przepędzić. W następnej sali scena dantejska, ale chyba
nawet Dante takiej by nie wymyślił: zabita kobieta, do jej pleców
przywiązane jeszcze żywe niemowlęta. Ludwik bez namysłu podbiegł,
aby je zabrać, ale nagle usłyszał przeraźliwy hałas. Ledwie
zdążył odskoczyć, kiedy do sali wpadła zgraja morderców, aby
dokończyć dzieła. Dobijali kamieniami i maczetami tych, którzy
jeszcze żyli. Zasztyletowali też te biedne niemowlaki...»
Ks.
Henryk Cabała liczył ciała pomordowanych. Tylko w pobliżu misji
było 1400 trupów. Zabitych trzeba było szybko pochować, aby nie
wybuchła epidemia. I tu kolejny wstrząs dla naszych misjonarzy –
musieli przekupywać żywnością katów, aby pomogli oni grzebać
swoje własne ofiary. Skala okrucieństw, o których opowiedział mi
świadek ludobójstwa, jest niepojęta. «Krew się lała wszędzie,
sąsiedzi polowali na sąsiadów, mężowie wydawali na śmierć
żony.» Chyba najbardziej wstrząsnęła mną opowieść o kobiecie
Hutu, która miała męża Tutsi. Zgodnie z tamtejszym prawem
pochodzenie dziedziczy się po ojcu. Gdy zabito męża tej kobiety,
to ona sama zapłaciła bojówkarzom z Hutu, by zabili jej własne
dzieci, które po ojcu były Tutsi.
Los nie oszczędził
także tytułowej Emmy. Zanim ją zabito, została wywleczona z domu
i brutalnie zgwałcona. W wyniku ludobójstwa w ciągu około 100 dni
– od 6 kwietnia do lipca 1994 roku – według szacunków śmierć
poniosło od 800 000 do 1 071 000 Rwandyjczyków.
Późniejszy
odwet pochłonął kolejne ofiary. Szacuje się, że w akcie zemsty,
w tym w nieludzkich warunkach obozów dla uchodźców, zginęło
prawie 3 miliony Hutu. Podczas rwandyjskiej wojny domowej zginęło
około stu księży i trzech biskupów. Księża Jacek Waligórski i
Henryk Cabała cudem uniknęli śmierci i jak tylko mogli próbowali
ratować innych, niektórych udało się im ocalić.
Dramatyczne
wydarzenia w Rwandzie to nie tylko historia ludobójstwa, które było
w interesie wielkich mocarstw. To także uniwersalna opowieść o
ludzkiej naturze i przestroga dla nas wszystkich. Ks. Jacek
Waligórski spuentował to refleksją: «Dopóki człowiek będzie
patrzył na swojego bliźniego przez pryzmat własnej dominacji i
egoizmu, dopóty będzie istniało ludobójstwo, holokaust i
bratobójcze wojny, a słowo „pokój” pozostanie jedynie w sferze
marzeń.»
W latach 1981-1985 w Kibeho na południu Rwandy
miały miejsca Objawienia Maryjne. «Jak podaje o. Gabriel Maindron,
19 sierpnia 1982 roku „Alphonsine widziała Matkę Boga płaczącą,
wizjonerki płakały również, dzwoniąc zębami z przerażenia.
Objawienia tego dnia trwały 8 godzin, dzieci widziały przerażającą
scenę: rzekę krwi, ludzi, którzy się wspólnie zabijali,
porzucone trupy, których nikt nie chciał pogrzebać, drzewa w
ogniu, olbrzymią przepaść, poćwiartowane ciała”.» Objawienia
w Kibeho zostały uznane przez Kościół 29 czerwca 2001
roku.
W
niektórych przekazach medialnych spotkałam się z zarzutami pod
adresem Kościoła, że wspierał ludobójstwo w Rwandzie. Mój
Rozmówca wyjaśnił mi genezę tych oskarżeń. Uważam za niezbędne
poinformowanie opinii publicznej o metodach propagandowych,
polegających na zrzuceniu części odpowiedzialności na
duchowieństwo.
Na misjach Caritas miała w zwyczaju
udzielanie pożyczek finansowych młodym ludziom, którzy chcieli
zdobyć wyższe wykształcenie, a przez to dobrą pracę. Umowa
polegała na tym, że gdy absolwent skończy studia – np. prawnicze
– zdobędzie pracę i osiągnie stabilizację finansową, wówczas
dokona zwrotu wyłożonych pieniędzy. Najczęściej jednak taki
człowiek nie wywiązywał się z danego słowa. Wówczas Caritas
wysyłała pismo z prośbą o uregulowanie należności. Gdy
rozegrało się ludobójstwo, znaleziono kartki z nazwiskami osób
przeznaczonych do likwidacji, na których były pieczątki Caritasu i
podpis duchownego. Dostępność papieru nie była wówczas
powszechna, dlatego mordercy wykorzystywali kartki z pism przysłanych
przez Caritas. To posłużyło późniejszym propagandystom do
oskarżania Kościoła.
Kolejny system oskarżania
duchowieństwa wyglądał następująco. Proboszcz, którego Tutsi
prosili o schronienie, miał dwa wyjścia: wpuścić ich do kościoła
lub pozostawić na placu przykościelnym. Jeśli dał schronienie w
świątyni, mordercy wrzucali granaty do kościoła i wszyscy ginęli.
Wtedy pojawiało się oskarżenie, że proboszcz ułatwił
morderstwo. Jeśli Tutsi pozostali na placu, byli mordowani
maczetami. Wtedy oskarżano proboszcza o sprzyjanie ludobójstwu, bo
gdyby umożliwił schronienie w świątyni, to być może mordercy by
ich nie dopadli.
W czasie kiedy pracowałam nad powstaniem
tego artykułu zmarł abp
Henryk Hoser
SAC, wieloletni misjonarz w Rwandzie. W 1978 roku założył w Kigali
Ośrodek Medyczno-Socjalny, którym kierował przez 17 lat, oraz
Centrum Formacji Rodzinnej (Action Familiare). Dni pogrzebu
arcybiskupa Hosera to także czas odgrzebywania i krytyki Kościoła,
odnoszących się do wydarzeń w Rwandzie. Czytając medialną
nagonkę pod adresem tego hierarchy, po raz kolejny utwierdziłam się
przekonaniu, że krytycy abp. Hosera przede wszystkim nie mogą mu
darować jego tradycyjnego podejścia do życia i rodziny. Zarzucono
mu, że reprezentował „skrajnie konserwatywne skrzydło polskiego
Kościoła”. I wreszcie, krytycy nie mogli zdzierżyć tego, że
abp Henryk Hoser – z wykształcenia lekarz – był zdecydowanym
przeciwnikiem in vitro i aborcji; a ponadto nie akceptował
antyludzkiej ideologii LGBT. Nie ulega wątpliwości, że
bezkompromisowa postawa abp. Hosera w kwestii życia i rodziny,
bardzo przeszkadzała współczesnym reformatom świata. Przypominam,
że tradycyjne podejście do rodziny Rwandyjczyków również było
celem zniszczenia. Czyżby właśnie dlatego abp. Hoser padł ofiarą
niewyobrażalnej nagonki?
Głównym
prowodyrem w tym zakresie został Wojciech Tochman, wieloletni
dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Przed laty ułożył on zestaw
prowokacyjnych pytań do abp. Henryka Hosera nt. wydarzeń z Rwandy.
Pytania
Tochmana są rażącym anty-przykładem warsztatu dziennikarskiego;
autor jest skrajnie nieobiektywny, z góry oskarża bez poznania
odpowiedzi, wprost sugeruje współodpowiedzialność Kościoła.
Zestaw tendencyjnych pytań wygląda następująco: 1.
Czy i dlaczego Kościół w Rwandzie faworyzuje Hutu? 2. Czy postawa
rwandyjskiego Kościoła mogła sprzyjać ludobójstwu? 3. Co w
kwietniu 1994 roku stało się na Gikondo, które ksiądz świetnie
zna? 4. Czy mieszkający tam Pallotyni mogli zachować się inaczej?
5. Czy mogli zachować się inaczej, gdy wrócili z ucieczki? 6. Czy
katoliccy księża brali udział w ludobójstwie w 1994 roku? 7. Czy
w latach dziewięćdziesiątych XX wieku w Rwandzie było jedno, czy
dwa ludobójstwa? 8. Czy Kościół neguje ludobójstwo 1994? 9. Co
księdzu wiadomo o ukrywaniu przez Watykan duchownych ludobójców?
10. Czy ksiądz arcybiskup pomagał w ich ewakuacji z Rwandy? 11.
Dlaczego ksiądz do Rwandy już nie jeździ?
Powyższe pytania
od lat krążą w internetowym obiegu medialnym po hasłem:
„Jakich
pytań boi się Henryk Hoser?”. Ma to sugerować, że arcybiskup
miał coś na sumieniu.
Prasowe
doniesienia oskarżające Kościół, a wcześniej podżeganie do
nienawiści w rwandyjskich rozgłośniach radiowych i gazetach, po
raz kolejny uświadomiły mi brutalną rzeczywistość o
niszczycielskiej roli mediów.
Tymczasem globalni dyktatorzy,
których celem jest zniszczenie rodziny i tradycyjnych wartości, po
raz kolejny odnieśli sukces. W 2011 roku rząd Rwandy ogłosił, że
planuje w ciągu trzech lat wysterylizować 700 tys. mężczyzn;
ponadto zamierza wszcząć ogólnokrajową kampanię, zachęcając do
stosowania prezerwatyw i wazektomii. Portal LifeSiteNews.com
poinformował wtedy, że przedsięwzięcie sfinansują amerykańskie
organizacje USAID oraz Family Health International. Powód?
Przeciętna kobieta w Rwandzie rodziła wtenczas pięcioro dzieci.
Międzynarodowe organizacje planowania rodziny uznały, że to za
dużo. LifeSiteNews.com opisał ponadto, że podobne kampanie były
prowadzone w Rwandzie już wcześniej pod pretekstem zapobiegania
szerzeniu się HIV i AIDS. W 2008 roku urzędnicy rwandyjskiego
ministerstwa zdrowia informowali, że w pierwszej kolejności zwrócą
się do młodych mężczyzn na uczelniach, w policji i w armii,
zachęcając ich do sterylizacji. Stacja BBC donosiła wówczas, że
wielu mężczyzn oburzały rządowe pomysły, szczególnie, że
mówiono, iż sterylizacja będzie dobrowolna, a nie była. Dla
przykładu, w armii żołnierze otrzymali rozkaz poddania się
wazektomii.
I wreszcie, w 2012 roku parlament Rwandy przyjął
ustawę legalizującą aborcję. W ten sposób kolejny kraj Afryki
padł ofiarą polityki uzależniającej przyznawanie pomocy
finansowej ubogim państwom od wprowadzania przez nie programów
antyludnościowych. I pomyśleć, że udało się to osiągnąć w
rwandyjskim społeczeństwie, dla którego przez wieki rodzina
stanowiła najwyższą wartość, a liczne potomstwo było wyrazem
prestiżu i największego szczęścia.
Swój
wpływ na tym terenie zaznaczyły także Chiny. Chińczycy budowali w
Rwandzie asfaltowe drogi jeszcze w czasach posługi misyjnej ks.
Waligórskiego. Obecnie po ulicach Kigali jeżdżą nowoczesne
chińskie autobusy. O wejściu Państwa Środka ze swoimi
inwestycjami do tej części Czarnego Lądu świadczą także wpływy
w Demokratycznej
Republice Konga –
kontrakty na 30 lat, głownie chodzi o surowce. Jednak ks. Waligórski
wyraźnie zaznaczył, że nie tylko Chiny, ale wiele krajów dąży
do dominacji.
Nasuwa
to refleksję, że dzięki inwestycjom wielkich mocarstw Rwandyjczycy
z materialnej biedy i zacofania przeszli na „wyższy poziom
cywilizacyjny”. Dlatego zwolennicy powiedzenia «cel
uświęca środki», mogą odebrać taki rozwój sytuacji jako coś
pozytywnego.
I tu pojawia się bardzo poważny dylemat natury
etycznej. Czy ludzie z rozwiniętych państw mają moralne prawo
narzucać swoje osiągnięcia innym? Czy jest jakaś granica, której
nie wolno przekraczać? Problem ten ciekawie obrazuje przykład,
który przytoczył mi ks. Jacek Waligórski. Jak już wspomniałam,
gdy nasz misjonarz rozpoczął posługę w Rwandzie, spotkał tam
bardzo rodzinne społeczeństwo. Rwandyjczycy uwielbiali spędzać ze
sobą czas; z radością spotykali się wieczorami w gronie
najbliższych, na wspólnych rozmowach, przy bananowym piwie, śpiewie
i tańcu. Liczne spotkania umacniały więzi między ludźmi, łączyły
pokolenia, podtrzymywały tradycję. W pewnym momencie pojawili się
przedstawiciele tzw. „wyższej cywilizacji” i co poniektórym
Rwandyjczykom wręczali odbiorniki radiowe. Natura ludzka ciągnie do
tego co nowe i dotąd nieznane. Taki młody człowiek, który
otrzymał gadżet w postaci radia, czuł się wyróżniony i lepszy
od reszty rodziny. Tradycyjne spotkania w gronie najbliższych
zaczęły go nudzić, gdyż atrakcyjniejsze było już teraz
słuchanie „oświeconych” nadających na falach radiowych. W
efekcie, zaczął się wymigiwać od wieczornych spotkań z
najbliższymi i oddalił od rodziny, bo wolał w tym czasie posłuchać
sobie radia...
Podczas rozmowy na ten temat, ks. Waligórski
również zwrócił uwagę na problem etyki. Czy państwa pomagają,
czy grabią? Czy dając postęp, technikę nie zabiera się
podstawowych wartości ludzkiego dobrego życia? Czy lepiej żyć w
nędzy, a szczęśliwie? Czy człowiekowi z buszu nie należy się
taki sam postęp jak Europejczykowi? Pytań jest sporo... I uważam,
że zdecydowanie warto poszukać na nie odpowiedzi.
Agnieszka
Piwar
Artykuł ukazał się w „Myśli Polskiej”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz