Od kilku lat nurtuje mnie pewna zagadka. Czy wśród wysoko postawionych Amerykanów znajdzie się kilku sprawiedliwych walczących o prawdę? Pod lupę biorę zatem amerykańskie produkcje filmowe – bo gdzież jak nie w Hollywoodzie, kryje się odbicie tego, co jest sensem istnienia Stanów Zjednoczonych...
Od najmłodszych lat jestem bombardowana amerykańskimi filmami i serialami. Z racji nietypowych – jak na kobietę, a kiedyś dziewczynę – zainteresowań, największą moją uwagę przykuły filmy o tematyce wojennej i geopolitycznej. W wielu produkcjach nachalna propaganda bije aż po oczach. Ku mojemu zdziwieniu powstały też obrazy, które w bezkompromisowy sposób obnażają amerykańską podłość, obłudę i zakłamanie.
Czyżby stali za tym owi sprawiedliwi, których z utęsknieniem wypatruję? A może Amerykanie po prostu szczycą się swoją bezwzględnością? Wszak za sprawą sprytnie uknutych intryg bezkarnie zabijają, niszczą i rozkradają całe państwa i narody. Zawsze znajdą się zwyrodnialcy, którym taka właśnie postawa imponuje, jednak twórcy propagandy dobrze wiedzą, że aby być skutecznym trzeba dotrzeć do wszystkich możliwych grup – począwszy od wrażliwych romantyków, przez idealistów, estetów, łowców przygód, na bezwzględnych cynikach kończąc.
Werbunek
Moją listę Top 10 otwiera film „Top Gun” (1986) w reż. Tony'ego Scotta. Fabuła opowiada o uczniach elitarnej jednostki lotniczej. Zwróciłam na film uwagę z trzech powodów: kultową piosenkę promującą wątek miłosny głównych bohaterów w wykonaniu zespołu Berlin pt. „Take My Breath Away” (łącznie kilkaset milionów odsłon na YouTube, Oskar i Złoty Glob dla twórców utworu), szalenie przystojnego Toma Cruise'a w roli głównej i wreszcie komentarz na serwisie filmweb.pl użytkownika Ahmet_1 o treści: «Najlepszy film werbunkowy do armii jaki udało się Hollywood wyprodukować – przy pomocy rzecz jasna wojska.» Zaintrygowana tymże wpisem obejrzałam film, a następnie doczytałam pozostałe komentarze. Niektóre z nich w całości pozwolę sobie zacytować, nie dodając niczego już od siebie.
Użytkownik Wojcik88 napisał: «Prawda o „Top Gun” jest taka, że cokolwiek by kto nie mówił, historia w nim opowiedziana jest kwintesencją marzeń każdego mężczyzny. Nie ma filmu w historii kinematografii, który bardziej trafiłby w sedno naszego męskiego jestestwa. Tak samo jak nie ma mężczyzny na świecie, który nie zamieniłby się z Maverickiem [głównym bohaterem]. Muzyka tylko podkreśla tu magię. Ta zaś tkwi w zestawieniu ekstremalnych umiejętności z byciem bad boyem i skupianiu uwagi jedynej, a zarazem starszej, dojrzałej kobiety. Trzeba się urodzić prawdziwym mężczyzną, żeby zrozumieć jak „Take my breath away” jest płytkie przy historii tu opowiedzianej.»
Na to OmniModo odpisał: «Tak, film w sposób wręcz doskonały łechce instynkty większości facetów. Może i był zrobiony pod publikę (szczególnie męską) ale i tak przeszedł do historii. Rewelacja.» Na co z kolei odpisała dorota_ewa: «Chyba niewiele filmów tak łechce kobiety jak ten. Jako nastolatka obejrzałam go wiele razy, marząc o... lataniu odrzutowcem. Choć jako nastoletnia dziewczynka, także o takim facecie i miłości ;) Pewnie na tym polega fenomen „Top Guna”, że schlebia rozmaitym gustom, jest tam i wesoło, i smutno, i twardo, i wrażliwie, i o walce, i o miłości, i piękna kobieta, i seksowni faceci, i dramatycznie, i rozrywkowo, a muzyka tak udana, że zyskała osobny byt. Weź wpadnij na taki scenariusz, który doskonale łączy romans i dramat życiowy, który wzruszy kobiety z mocnym kinem wojskowym dla facetów. A każdy twórca hollywoodzki marzy, aby zrobić film „pod publiczkę”, bo jedynie miłość publiki zapewnia dziełu życie wieczne, a przecież o to chodzi w kinie... jednak tylko nielicznym się udaje. „Top Gun” na pewno jest obrazem kultowym, skoro gadamy o nim 30 (?) lat po premierze.»
Bohaterowie
Aby zaszczepić w odbiorach przekonanie jak wielkich bohaterów dało światu amerykańskie społeczeństwo producenci filmowi z Hollywood wpadli na wiele ciekawych pomysłów. W mojej opinii najbardziej genialny w tej kwestii jest film „Forrest Gump” (1994) w reż. Roberta Zemeckisa na podstawie powieści Winstona Grooma. Tytułowy bohater – w tej roli rewelacyjny Tom Hanks – to młody człowiek o bardzo niskim ilorazie inteligencji, ale wielkim sercu. Niewyczerpane pokłady dobroci u Forresta oraz jego nieskazitelna postawa – w połączeniu ze zdolnością do odnajdywania się w kluczowych wydarzeniach w historii USA – sprawiają, że staje się on największym narodowym bohaterem. Film, który podbił widownię na całym świecie puszcza (oczko?) przekaz: tylko spójrzcie jak szlachetnych i dobrodusznych ludzi kocha Ameryka! W opowieść o niezwykłej historii życia człowieka, w którym nie ma krzty cynizmu i wyrachowania, zgrabnie wpleciono wojnę w Wietnamie. Na froncie Gump okazuje się być najodważniejszym żołnierzem, ofiarnie i z honorem niosącym ratunek innym. Bez względu na rzeczywiste intencje (właściwie ich nie znam) twórców obrazu byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie przyznała, że film jest dziełem mistrzowskim, przy którym nie sposób nie zalać się łzami.
Trzeba też przyznać, że Amerykanie potrafią się uniżyć, ale chyba tylko po to, by osiągnąć jeszcze więcej. Film „Helikopter w Ogniu” (2001) wydaje się być dobrym tego przykładem. Oparte na faktach dzieło reżysera Ridley'a Scotta opowiada o nieudanej akcji amerykańskiego oddziału 120 Delta, który miał za zadanie porwać dwóch poruczników zbuntowanych wojsk Somalii. Pozornie mamy w filmie do czynienia z niepowodzeniem USArmy, ale ostatecznie liczy się tutaj tzw. moralne zwycięstwo. Otóż, dzielni Amerykanie poświęcają się na całego, aby podjąć próbę przywrócenia równowagi w nękanym wojną domową kraju. W pierwszych kadrach filmu widzimy wycieńczoną klęską głodu ludność cywilną, której okrutni terroryści zabierają żywność, dostarczoną przez siły ONZ. Na pomoc uciemiężonym rusza idealista sierżant sztabowy Matt Eversmann (Josh Hartnettze) ze swoim oddziałem. Główny bohater na potrzeby wrażliwszego widza wypowiada egzaltowane (o Somalijczykach – tych głodnych): «Szanuję ich. Ci ludzie nie mają pracy, jedzenia, wykształcenia, ani przyszłości. Możemy więc zrobić dwie rzeczy: pomóc im, albo obserwować na CNN jak kraj sam się wyniszczy.» Tak oto zwyciężyła potrzeba „niesienia demokracji”. Potem – już na potrzeby twardej, męskiej publiki – mamy krwawą jatkę, tj. Amerykanie tłuką się ze złymi murzynami w obronie dobrych murzynów (czy jakoś tak). I wreszcie, choć fabuła opowiada o źle przygotowanej akcji wojskowej, to postawa walczących jest tutaj ukazana jako wzorowa i honorowa. Plejada międzynarodowych gwiazd w rolach twardzieli (m.in. Eric Bana, Ewan McGregor, William Fichtner) wymiata, a w świat idzie przekaz, że nie ma większego bohatera od amerykańskiego żołnierza.
Najwyraźniej Amerykanom spodobało się „niesienie demokracji”, gdyż musieli – chcąc nie chcąc, a jakże – rozpętać sporo wojenek. Na wojnie, jak to na wojnie, dużo stresu, więc zawsze coś się może wymsknąć spod kontroli, np. jakiś żołnierz nie wytrzyma napięcia i wykaże się niesubordynacją. Ups, no i mamy skazę nie nieskazitelnym wizerunku. Wtedy do akcji wkraczają komandor Harmon Rabb i major Sarah MacKenzie – czyli nieskalani najmniejszymi przewinieniami główni bohaterowie serialu „JAG – Wojskowe Biuro Śledcze”. Produkcja, która doczekała się aż dziesięciu serii, opowiada o prawnikach rozwiązujących rozmaite sprawy związane z przestępstwami do jakich doszło w amerykańskiej armii. Ukazano ich w tak wyidealizowany sposób (oglądałam jako nastolatka, serial leciał w telewizji), że na samo wspomnienie aż mnie mdli. Serial emitowany był w ponad 90 państwach, co pokazuje zasięg amerykańskiej dominacji na świecie.
Bunt na pokładzie?
Żeby nie było tak słodko, w Hollywoodzie musi czasem wyłonić się jakiś buntownik (nie łudźmy się, wszystko pozostaje pod kontrolą). Na tapetę biorę Olivera Stone'a i jego głośny film „Urodzony 4 lipca” (1989). Z opisu dystrybutora: Ron, zgłaszając się na ochotnika do armii, jest dumny, że służy ojczyźnie. Rany, jakie odnosi w Wietnamie powodują nie tylko kalectwo, ale także całkowitą zmianę jego światopoglądu.
Tytułowy bohater (Tom Cruise) – data nawiązuje do Święta Niepodległości Stanów Zjednoczonych – od najmłodszych lat karmiony jest patriotyzmem. Ot, jeden z przykładów codziennego życia amerykańskiego chłopca. Mały Ron w otoczeniu religijnej, konserwatoryjnej rodziny ogląda telewizor. Ze szklanego ekranu przemawia prezydent John F. Kennedy: «Tu i teraz, nowe pokolenie Amerykanów urodzone w tym stuleciu przejęło pochodnię wolności. Niech świat się dowie, że zapłacimy każdą cenę, podtrzymamy każdego przyjaciela, zwrócimy się przeciw każdemu wrogowi, by wolność mogła zwyciężyć.» W tym momencie wybrzmiewają słowa matki, która z ciepłym uśmiechem mówi do syna: «Miałam sen Roni, przemawiałeś do wielkiego tłumu tak jak on [prezydent] i mówiłeś o ważnych sprawach.» I dalej Kennedy dopowiada: «Nie pytajcie co kraj może zrobić dla was, ale co wy możecie zrobić dla kraju.»
W takim duchu Ron dorasta, po czym zaciąga się do wojska i jedzie do Wietnamu walczyć o wolność uciemiężonego przez komunistów kraju. Na miejscu okazuje się, że wojna to nie taka prosta sprawa. Dla przykładu, jego oddział przez pomyłkę zabija niewinnych cywilów, w tym maleńkie dzieci. Na domiar złego Ron oślepiony słońcem nie rozpoznaje kolegi i zabija go, myśląc, że strzela do wroga. Na koniec wskutek odniesionych na froncie ran zostaje kaleką i resztę życia spędza przykuty do wózka. Po powrocie do USA odkrywa, że nie jest takim bohaterem jak mu się wcześniej marzyło, gdyż przez kraj przetacza się fala antywojennych protestów. Potem rozgrywa się cała dramaturgia związana z wewnętrznymi rozterkami Rona, aż w końcu dociera do niego, że coś tu nie gra, a konkretnie padł ofiarą ściemy o niesieniu wolności uciemiężonemu przez komunistów krajowi. Swoje odkrycie chce wykrzyczeć podczas wiecu republikanów z udziałem prezydenta Nixona, ale zostaje brutalnie potraktowany przez policję i nazwany zdrajcą. Ron zapowiada, że się nie podda. Dopiął swego – kilka lat później zostaje zaproszony na więc demokratów, gdzie (jak wyśniła matka) może przemówić do tłumów z ważnym przesłaniem.
Wydawać by się mogło, że film niesie antywojenne przesłanie, wszak Olivier Stone jest znany z oficjalnego krytycznego spojrzenia na Stany Zjednoczone drugiej połowy XX wieku. Ostatnia scena odziera jednak ze złudzeń. Mamy tu bowiem do czynienia z podtrzymywaniem iluzji, tj. polityczną agitką jakich wiele, czyli sztucznym podziałem na republikanów i demokratów, coby niezadowolonym Amerykanom się wydawało, że mają jakiś wybór i mogą coś zmienić (czyli coś jak w Polsce podział między PiS i PO). Myli się ten, kto myśli, że demokraci krytykujący republikanów za wojnę w Wietnamie mają mniej na sumieniu. W tym kontekście wystarczy wspomnieć ostatniego prezydenta demokratów Baracka Obamę, za którego kadencji Ameryka postanowiła „zanieść demokrację” Syrii, poprzedzając swoją „misję” inną operacją, tj. „arabską wiosną”.
Mistyfikacja
Żeby nie było tak smutno, czas na jedyną w tym zestawie komedię. I to naprawdę zabawną. Twórcom filmu „Fakty i akty” (1997) należą się szczere gratulacje za... szczerość. To wielka sztuka pokazać podłość własnego państwa za pomocą inteligentnego dowcipu. Film w reżyserii Barry’ego Levinsona opowiada o tym, jak doradca polityczny (Robert De Niro) i producent filmowy (Dustin Hoffman) fabrykują wojnę w Albanii, aby odwrócić uwagę opinii publicznej od skandalu seksualnego z udziałem prezydenta USA.
Dlaczego właściwie Albania? – pyta producent. A czemu nie – odpowiada doradca. W końcu się dowiedzą – mówi producent. Kto? – pyta doradca. Naród, opinia – odpowiada producent. Dowiedzą się? Kto zabił Kennedy'ego? W raporcie napisali, że pijany kierowca – dopowiada doradca. Producent dopytuje – dlaczego Albania? Bo tak – odpowiada doradca. I wreszcie pada magiczne (i ironiczne): «Czy mamy coś czego oni pragną? Wolność! Dlaczego, bo są uciskani? Nie, chcą nas zniszczyć, nasze wartości!»
Ostatecznie główni bohaterowie przekonani, że «nikt się nie pozna» dobijają targu i produkcja tworząca iluzję wojny w obronie „amerykańskich wartości” rusza na całego. Zatrudniają śliczną aktoreczkę, która przebrana za albańską wieśniaczkę z dramaturgią wypisaną na twarzy odgrywa w hollywoodzkim studio scenę ucieczki przed albańskimi terrorystami odstrzeliwującymi jej rodzinną wioskę. Wioskę domalowali graficy, podobnie jak przestraszonego kotka w rękach aktorki, która w rzeczywistości trzyma paczkę chipsów. Mistyfikację wieńczy utwór muzyczny w wykonaniu amerykańskich piosenkarek i piosenkarzy, którzy wspólnie w studio nagrań wyśpiewują: «Bywa w życiu tak, że ludzkość wśród łez modli się o odwagę, by wojnie przynieść kres. Za wolność naszą ojcom przyszło polec, dziś nasza kolej, by marzeń ich strzec. Bronimy granic Ameryki, bronimy amerykańskiego snu; bronimy ducha Ameryki, nasz kraj został zbudowany na skale wolności i jako naród musimy jej strzec.» Linia melodyjna do złudzenia przypomina słynny singiel charytatywny „We Are the World”.
Żarty żartami, ale teraz do akcji wchodzi Matt Damon, któremu do śmiechu już nie jest – a przynajmniej granemu przez niego bohaterowi w filmie „Green Zone” (2010) w reż. Paula Greengrassa. Opis dystrybutora: Rok 2003, starszy chorąży armii USA, Roy Miller, poszukując śladów irackiej broni masowego rażenia, przypadkowo wpada na trop niebezpiecznego spisku.
Film opowiada o pierwszych godzinach amerykańskiej inwazji na Irak (w wyniku której ostatecznie zlikwidowano zbrodniarza Saddama Husajna, który wcześniej wysługiwał się Amerykanom). Jak wszyscy pamiętamy pretekstem do wszczęcia tej wojny były „informacje”, że Irakijczycy są w posiadaniu broni masowej zagłady. Niezłomny Miller jest przekonany o słuszności sprawy. Na froncie odkrywa, że żadnej broni nie ma i wojnę wywołano na podstawie fałszywych oskarżeń, a za ich sfabrykowaniem stoją – nie kto inny jak – Amerykanie właśnie. Wymownym momentem jest dialog amerykańskiego żołnierza z amerykańską dziennikarką, która wcześniej na łamach swoich artykułów przekonywała opinię publiczną o istnieniu broni. W trakcie rozmowy wychodzi na jaw, że dziennikarka pisała artykuły na podstawie raportów podrzuconych przez wysoko postawionego urzędnika z Waszyngtonu, nie sprawdzając nawet czy są one prawdziwe. Do dziś nie rozumiem jednego – czy film obnażający amerykańskie kłamstwo jest wyrazem wolności słowa czy niebywałego tupetu.
Pajęczyna zła
Podobne refleksje naszły mnie po obejrzeniu kolejnego w tym zestawie dzieła w reżyserii Ridley'a Scotta. Film „W sieci kłamstw” (2008) obnażył podły plan Amerykanów na kilka lat przed jego dokonaniem. Co autor miał na myśli? Tego dokładnie nie wiem, ale warto odnotować kluczowy monolog. Wychodzi bowiem na to, że amerykańskie produkcje rodem z Hollywood „przemycają” informacje o tym, co lada chwila może nastąpić. Drogą wstępu – z zajawki dystrybutora: agent CIA Roger Ferris (Leonardo DiCaprio) tropi kryjówkę jednego z liderów Al-Kaidy - Al Saleema. Film rozpoczyna się od komunikatu muzułmańskiego ekstremisty, który zapowiada zemstę na Ameryce: «Krwawiliśmy, a teraz oni będą krwawili!» Niby nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, co usłyszałam kilka kadrów później.
«Jest tu dla nas miejsce, czy nie? Właściwie nieważne jak odpowiecie na to pytanie, bo i tak jesteśmy tutaj. Jesteśmy zmęczeni, a końca nie widać. Nie możemy nawet pocieszać się, że nasz wróg też jest zmęczony – bo nie jest. To mit, że długa wojna osłabi okupowanego wroga. Najprawdopodobniej tylko go wzmocni. Oni przyzwyczajają się do ubóstwa i zachowują się odpowiednio. Tymczasem u nas przy każdej zgłoszonej śmierci musimy liczyć się ze zmiennymi nastrojami publiki, które wahają się od ciepłych, po chłodne lub wręcz wrogie. Ludzie mają dosyć minuty ciszy podczas meczu koszykówki – chcą, żeby im powiedziano, że to koniec. Mimo, iż znacząco wzmocniliśmy nasze działania nie widzimy żadnych postępów. Mamy tu do czynienia z potencjalnym konfliktem globalnym, którego rozwiązanie wymaga stałej pracy. Nasz wróg zorientował się, że walczy z ludźmi z przyszłości – to równie genialne, co irytujące. Jeśli żyjecie jak w przeszłości i zachowujecie się jak z przeszłości, to ludziom z przyszłości ciężko będzie was znaleźć. Jeśli wyrzucicie komórkę, zlikwidujecie e-mail, będziecie sobie przekazywać instrukcje twarzą w twarz, odwrócicie się od technologii i znikniecie w tłumie. Żadnych flag ani mundurów. Zdobyliście doświadczenie tam na miejscu, a oni zadają sobie pytanie – z kim walczymy do diabła? W takiej sytuacji przyjaciele wyglądają jak wrogowie, a wrogowie jak przyjaciele. Musicie pamiętać, że ci ludzie nie chcą negocjować – w ogóle. Pragną stworzenia na ziemi uniwersalnego kalifatu. A każdy niewierny ma się nawrócić, albo umrzeć. Coś się zmieniło. Nasz rzekomo prymitywny wróg pojął faktycznie mało skomplikowaną prawdę – jesteśmy łatwym celem. A nasz świat jest o wiele bliższy końca niż myślimy. Jeśli choć na chwilę zdejmiemy stopę z gardła tego wroga – nasz świat całkowicie się zmieni».
Powyższe słowa wypowiedział w filmie szef CIA Ed Hoffman (Russell Crowe). 6 lat po premierze filmu, a dokładnie w 2014 roku, na Bliskim Wschodzie – tym razem w realnym życiu, a nie filmowej fabule – zapowiedziany kalifat ogłosił swoje istnienie jako tzw. „Państwo Islamskie” (ISIS, ISIL, Daesh) i pod fałszywą flagą kontynuował realizację amerykańskiej polityki w regionie.
A na Bliskim Wschodzie jest o co walczyć, wszak – jak wiadomo – tamtejsze ziemie posiadają ogromne złoża ropy naftowej. O międzynarodowych intrygach i globalnych rozgrywkach wokół drogocennego surowca opowiada film w reż. Stephena Gaghana „Syriana” (2005), oparty na wspomnieniach byłego agenta CIA Roberta Baera. Fabuła koncentruje się wokół bezlitosnej walki o dostęp do złóż ropy i działań mających na celu usunięcie idealistycznego, bliskowschodniego księcia o reformatorskich zapędach. W intrygę, świadomie lub przypadkiem, zamieszanych jest mnóstwo ludzi: od szeregowego agenta CIA Boba Barnesa (George Clooney), przez wysoko postawionych amerykańskich polityków, szefów naftowych korporacji, arabskich feudałów, po pakistańskich robotników pracujących w Zatoce Perskiej.
W roli pozytywnego bohatera ponownie Matt Damon, tym razem wcielający się w postać analityka branży energetycznej. Podjął się on wyzwania, by doradzać idealistycznemu księciu, którego w schedzie po ojcu chce wygryźć cyniczny brat, prowadzony na pasku amerykańskich władz. Dobry książę pyta: «Co on knuje z tymi amerykańskimi prawnikami? Proszę mówić, co oni sobie myślą?» Na to dobry doradca odpowiada: «Co oni sobie myślą? Że ropa się kończy, a 90 procent pozostałych zapasów jest na Bliskim Wschodzie. Proszę pomyśleć jak wszystko przyspiesza – Traktat Wersalski, wojny izraelsko-arabskie, obie wojny w Zatoce. To walka na śmierć i życie.» Film kończy się tym, że idealistyczny książę, jego żona i dzieci giną w zamachu dokonanym przez Amerykanów.
Ostatni film w moim zestawieniu nie napawa nadzieją, że coś się zmieni na lepsze. „Pan życia i śmierci” (2005) w reżyserii Andrew Niccola, jest oparty na biografii międzynarodowego handlarza bronią Wiktora Buta. W roli głównego antybohatera – na potrzeby fabuły nazywającego się Jurij Orłow – bezbłędny Nicolas Cage. Prowadząc swoją działalność, nieustannie ucieka przed agentem Interpolu, Jackiem Valentinem (Ethan Hawke). Gdy ten wreszcie go dopada, siedzący w areszcie Orłow mówi do niego: «Posłuchaj jaki będzie ciąg wydarzeń i przygotuj się do niego. Za chwilę ktoś zapuka do drzwi i wywoła cię na zewnątrz. W holu będzie stał funkcjonariusz wyższy stopniem. Pogratuluje ci dobrej roboty, dzięki której świat będzie bezpieczniejszy, obieca pochwałę i awans. I powie ci, że należy mnie uwolnić. Będziesz protestował. Zagrozisz rezygnacją. Ale ja i tak zostanę uwolniony. Z tego samego powodu, za który ty chcesz mnie skazać. Faktycznie ocieram się o sadystycznych i nikczemnych facetów nazywających się przywódcami. Tylko że część z nich jest wrogami naszych wrogów. Twoim szefem jest największy na świecie handlarz bronią – prezydent Stanów Zjednoczonych, który dziennie wysyła więcej towaru, niż ja w ciągu roku. Czasami nie chce zostawiać swoich odcisków palców na spluwach; czasami potrzebuje takiego wolnego strzelca jak ja, który wyręczy go w nieoficjalnych dostawach. Może jestem zły, ale pechowo dla ciebie złem koniecznym.» Chwilę później rozlega się pukanie do drzwi.
Agnieszka Piwar
Artykuł ukazał się w kwartalniku "Opcja na Prawo": https://www.opcjanaprawo.pl/index.php/aktualny-numer/item/4984-amerykanskie-wojny-w-obiektywie-hollywoodu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz