- Imperium amerykańskie nie włącza istnienia suwerennego państwa polskiego do swej racji stanu - uważa Grzegorz Braun, który w rozmowie z Agnieszką Piwar
szczegółowo analizuje międzynarodową sytuację oraz zbliżającą się wojnę
między światowymi mocarstwami. W tych rozgrywkach deserem dla Żydów ma
być właśnie Polska.
Wielokrotnie wyrażał Pan przekonanie, że w państwo polskie nie
istnieje, a na naszym terytorium, kosztem narodu polskiego realizowany
jest całkiem inny projekt polityczny - ?
Owszem, tak to nazywam: „KONDOMINIUM ROSYJSKO-NIEMIECKIE POD ŻYDOWSKIM
ZARZĄDEM POWIERNICZYM” – to jest scenariusz da nas przewidziany. Przez
kogo? Przez międzynarodowe konsorcjum naszych tradycyjnych zaborców i
okupantów. Że Moskwa i Berlin robią wszystko, by zgodnie układać
wzajemną współpracę – to widać gołym okiem. Było by pół biedy, gdyby oba
te kraje sięgały do głębi swych własnych najwspanialszych tradycji. Ale
jedni i drudzy upierają się czerpać bardzo płytko – horyzonty ich racji
stanu zakreślają więc z jednej strony Piotr i Katarzyna do spółki ze
Stalinem, a z drugiej – paru kolejnych Fryderyków i Bismarck ze
Stresemannem. Że ta współpraca jest ostatecznie zawsze po naszym trupie –
to wiadomo z historii. Dlatego trafna była wstępna diagnoza pana
premiera Jarosława Kaczyńskiego, który przed paru laty wspominał właśnie
o istnieniu „kondominium rosyjsko-niemieckim” na naszym terytorium. Ja
jednak czuję się w obowiązku tę diagnozę twórczo rozwinąć i uzupełnić o
„żydowski zarząd powierniczy”. Bo jeśli dostrzegamy, że na
post-peerelowskiej scenie politycznej działają niemal ostentacyjnie:
partia ruska i partia pruska, to zachowując uczciwość intelektualną
musimy też zauważyć partię interesów żydowskich. To jest oczywiście ten
słoń w menażerii, którego większość uczestników życia publicznego
usilnie stara się nie zauważać. Czemu? Bo jest oczywistym, że to w
sposób szczególny zagraża śmiercią – co najmniej cywilną. Tymczasem bez
uwzględnienia tego kluczowego, śmiem twierdzić, elementu, wszelkie
dalsze dywagacje tracą spójność.
Wydaje się jednak, że dążenia Niemiec i Rosji do
podporządkowania sobie Polski są nie do pogodzenia z silną obecnością
USA w Europie Środkowej – ten konflikt interesów, to chyba dla nas
okoliczność pomyślna?
Owszem, z jednej strony recydywa paktu Ribbentropp-Mołotow jest
projektem priorytetowym zarówno dla Moskwy, jak i Berlina – i chodzi tu
dziś nie tyle o wspólne plany militarne, ile o pakt gospodarczy, który
był również podstawą sojuszu Hitlera ze Stalinem. Im chodzi zawsze o to
samo - o wzajemną transfuzję rosyjskich surowców i niemieckich
technologii. Z drugiej strony Amerykanie, chcąc zachować rolę „wujka” na
kontynencie europejskim, muszą utrzymać rolę głównego i nieodzownego
arbitra w Europie Środkowej. Dlatego m.in. zdecydowali się tak
energicznie wkroczyć na Ukrainie – czego tu szerzej nie omówię. Zauważę
tylko, że wobec wszystkich tu wymienionych graczy (zarówno Rosji z
Niemcami, jak i USA), Żydzi mogą uchodzić za najlepszego mediatora i
rzecznika międzynarodowego kompromisu, przy czym mogą się powoływać na
bardzo solidne argumenty z historii. Nie było wszak bardziej lojalnych i
konsekwentnych rzeczników niemczyzny na ziemiach polskich, niż Żydzi,
którzy tradycyjnie okazywali się lepszymi Prusakami od samych junkrów
pruskich (co możemy prześledzić na licznych przykładach z historii: od
afery Lehmanna 1721, po np. żydowski pogrom Polaków w Buku 1848). A z
drugiej strony nie było na ziemiach polskich elementu silniej
rusyfikującego, a zatem deopolonizującego, niż Żydzi-litwacy (patrz np.:
uwagi Józefa Piłsudskiego „Do towarzyszy socjalistów żydów”, czy
inicjatywa Wolnego Miasta Białegostoku 1918). Jednych i drugich łączyła
powszechna obojętność - w momentach próby posunięta do otwartej wrogości
- wobec sprawy polskiej. W momentach dziejowej próby diaspora żydowska
orientowała się z jednoznacznym dystansem wobec polskich aspiracji
państwowych – tak było zawsze, gdy ważyła się sprawa istnienia i
kształtu ustrojowego Rzeczypospolitej. Nie szukając już przykładów z
poprzednich stuleci, widzimy zawsze to samo: w latach 1918-21 (we
Lwowie, czy w Wersalu, a potem nawet w polskim Sejmie Żydzi walczą z
zasadą suwerenności Polaków na własnym terytorium); w roku 1939-40
(elity żydowskie w znacznej większości traktują państwo polskie jako
upadłe, swój los wiążąc wyłącznie z władzami okupacyjnymi, inwestując
czy to w projekt sowietyzacji, czy gettoizacji, tak czy inaczej
wypowiadając lojalność państwu polskiemu); i poczynając od roku 1944
(gremialnie opowiadając się za sowietyzacją Polski i uczestnicząc w
akcjach prowadzących do pauperyzacji i eksterminacji polskich
patriotów); a wreszcie znów od roku 1989 (Żydzi inwestują gremialnie w
formacje polityczne i ideowe otwarcie kwestionujące ideę suwerenności
narodu polskiego – najbardziej oczywisty przykład, to oczywiście
„GWiazda śmierci”, jako jeden z centralnych ośrodków walki z polską
tradycją i suwerennością). Tego wszystkiego śladu nie ma w świeżo
otwartym Muzeum Historii Żydów Polskich, gdzie z jednej strony
prezentuje się en gros antypolską, judeoidealistyczną narrację, a z
drugiej – na otarcie łez – jak zwykle bierze się Polaków pod włos
zafałszowanymi legendami „żydowskiego patriotyzmu” (z dyżurnymi:
pułkownikiem Berkiem Joselewiczem, rabinem Berm Meiselsem i Jankielem z
„Pana Tadeusza”), co jest oczywistym żerowaniem na ignorancji, jaką w
tej tematyce cechuje się polska inteligencja. Ja zaś mając więc w tej
historii jakie takie rozeznanie, a z drugiej strony śledząc bieżące
doniesienia prasowe – w tym pojawiające się m.in. takie „balony próbne”,
jak „RUCH RENESANSU ŻYDOWSKIEGO W POLSCE”, czy działania izraelskiego
zespołu rządowego HEART – stwierdzam, że projekt instalacji żydowskiej
suwerenności w Europie Środkowej jest bardzo realny. A aktualna
aktywizacja agentury amerykańskiej u nas bynajmniej tego
niebezpieczeństwa nie redukuje – wręcz przeciwnie.
Co pan ma na myśli mówiąc o „aktywizacji agentury amerykańskiej”?
Że w Polsce działają oprócz agentur państw ościennych także agentury
inne, np. amerykańska – tego trudno nie zauważyć. Pisał o tym zresztą
bardzo otwarcie np. red. Tomasz Sakiewicz z „Gazety Polskiej” – tyle że
wolał używać elegantszego kryptonimu: „alianci”. Niektórym polskim
patriotom zdaje się, że wyłącznie niezłomna lojalność sojusznicza wobec
Stanów Zjednoczonych dać może punkt oparcia dla jakiejkolwiek polityki
niepodległościowej – ja ten pogląd pojmuję, ale nie podzielam. Problem
bowiem w tym, że warunkiem sine qua non takiej polityki musi być pełny
konformizm wobec roszczeń żydowskich i bezkrytyczny stosunek do państwa
położonego w Palestynie. Taką politykę w jej najlepszym wydaniu
realizował niewątpliwie z wielkim oddaniem ś.p. Prezydent RP Lech
Kaczyński – i otóż horyzonty tej szkoły polskiego patriotyzmu wyczerpały
się, ni mniej, ni więcej, 10 kwietnia 2010 roku w zamachu smoleńskim.
„Wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły” – tyle warta okazała
się niezłomna lojalność ś.p. Prezydenta wobec Waszyngtonu i Tel-Avivu,
że nawet na jego pogrzebie nikt stamtąd się nie pokazał. Warto więc
oczywiście starać się o jak najlepszy PR i jak najskuteczniejszy lobbing
na rzecz polski za Atlantykiem, ale warto widzieć horyzonty naszych
możliwości na tamtym gruncie.
Pańska wizja zaangażowania USA w reaktywację „Judeo-Polonii” łatwo może być zaliczona do „teorii spiskowych”.
Ja po prostu realnie oceniam możliwości polskiego i żydowskiego
lobbingu w Waszyngtonie. I wyobrażam sobie, że Żydzi bez większego trudu
mogą przedstawiać się jako jedyni wiarygodni gwaranci utrzymania
amerykańskiej obecności na kontynencie europejskim. Co zapewne nie
przeszkadza im jednocześnie udzielać analogicznych gwarancji
„ubezpieczeń wzajemnych” wobec Niemiec i Rosji. Komu się to wydaje
księżycowe, ten najwyraźniej ma krótką pamięć historii, w której
interesy diaspory i państwa żydowskiego nierozłącznie splatały się z
interesami Anglosasów. I warto, by te lekcje przerobili ci, którym zdaje
się, że polski lobbing może skutecznie rywalizować z żydowskim w
Waszyngtonie, czy Londynie.
Gdzie szukać analogii?
Warto pamiętać, że np. Wielka Brytania (z czego większość polskiej
inteligencji, nawet historyków nie bardzo zdaje sobie sprawę) była bodaj
najbardziej konsekwentnym wrogiem polskiej niepodległości i rzecznikiem
obcych interesów na naszym terytorium. Najpierw chodziło o interes
pruski, bo to Prusy, pierwsze i największe państwo protestanckie na
kontynencie były najważniejszym protegowanym Londynu. Nota bene:
bezstronna historiografia powinna właśnie Wielką Brytanię wymieniać
jednym tchem razem z Rosją, Austrią i Prusami, jako czwartego naszego
rozbiorcę – Londyn domagał się cesji Torunia i Gdańska na rzecz Prus
bardziej otwarcie, niż czynił to sam Berlin. Mówię, ma się rozumieć, o
epoce rozbiorowej. A następnie Wielka Brytania staje się
najpoważniejszym narzędziem realizacji politycznych aspiracji diaspory
żydowskiej – co staje się zupełnie jawne już w połowie XIX wieku, gdy
np. sir Mojżesz Montefiore odbywa misje polityczne w naszym regionie
jednocześnie występując np. wobec władz rosyjskich jako dyplomata
brytyjski, a zarazem jako oficjalny żydowski lobbysta. Dlatego nie jest
dla mnie zaskoczeniem, że np. brytyjska Izba Lordów angażuje się teraz
tak silnie w sprawę egzekwowania żydowskich roszczeń majątkowych wobec
Polski. Otóż problem w tym, że nasi transatlantyccy sojusznicy, których
niezawodnym „aliantem” stara się być np. red. Sakiewicz, pełnią obecnie
wobec państwa położonego w Palestynie tę samą usługową rolę, jaką Wielka
Brytania pełniła wobec diaspory żydowskiej w okresie przedpaństwowym.
Nie wydaje mi się, by w aktualnych okolicznościach polska racja stanu
mogła znaleźć w elicie amerykańskiej zrozumienie trwalsze i głębsze, niż
znajdowała w elicie brytyjskiej. I nie sądzę, by na dłuższą metę mogło
tu cokolwiek zmienić powoływanie się na życzliwość, jaką darzyli podobno
Kościuszkę „ojcowie założyciele” Stanów Zjednoczonych. Co innego
Jefferson z Waszyngtonem, a co innego Hilarzyca Clintonowa, której
zaangażowanie w sprawę roszczeń żydowskich jest znane. Skoro mowa o
roszczeniach majątkowych – sądzę, że roszczenia te, ujęte wspólnie ze
zobowiązaniami dłużnymi, których tyle narobiło nam państwo peerelowskie,
a następnie państwo post-peerelowskie dodało w postępie geometrycznym –
wszystko to razem doprowadzi do powtórzenia operacji z przełomu lat 80.
i 90: konwersji długu na wpływy polityczne. I jest to perspektywa
bynajmniej nieodległa.
Jak bliska?
To się już dzieje. Ten sam minister Schetyna, który całkiem świeżo
wypowiedział w naszym imieniu wojnę rezunom islamskim (po spotkaniu z
sekretarzem Kerrym w Waszyngtonie w dniu masakry paryskiej) – parę
miesięcy temu wyrażał przekonanie, że stać nas na wielomiliardowe
„odszkodowania” dla Żydów. Słowo „odszkodowania” biorę w cudzysłów – bo
chodzi przecież o brutalny szantaż, a nie żadne należne rekompensaty.
Żydzi domagają się bowiem od Polski, by uznała dziedziczenie z mocy
„prawa krwi” – aby organizacjom powołującym się na wspólnotę plemienną
wypłacono haracz rekompensujący utracony majątek zmarłych osób
fizycznych. To byłoby oczywiste złamanie zasad cywilizowanego prawa –
ale establiszment III RP nie reprezentuje w tej sprawie ani cywilizacji,
ani interesu narodowego. Pomijam już fakt, że niepodległe państwo
polskie nie miało nic wspólnego z tymi stratami, powstałymi w wyniku
przestępczych aktów mordu i grabieży popełnianych pod jurysdykcją
narodowych lub międzynarodowych socjalistów okupujących nasze terytorium
od roku 1939. Ale pan Schetyna tę antypolską i bezprawną logikę
przyjmuje za swoją. I być może w tym szaleństwie jest metoda: może
wciągnięcie Polski w „wojnę z terroryzmem” ma doprowadzić do aktów
terroru, które posłużą jako doskonały pretekst do zaprowadzenia na
naszym terytorium stanu wyjątkowego, pod którego osłoną warszawski reżim
wywiąże się z wszelkich obietnic, jakie w naszym imieniu poczynił.
Jakich obietnic?
Sęk w tym, że nie wiemy dokładnie, jakich. Nie wiemy np., jaki był
nadzwyczajnej cel wizyty rządu warszawskiego w Jerozolimie przed
czterema laty. Nie wiemy, co miał na myśli pan Bobby Brown,
przewodniczący rządowego zespołu ds. rewindykacji, gdy przed rokiem
mówił o „przełomie” w sprawie. Nie wiemy, czego dotyczyły słowa
prezydenta Izraela, Rubena Rywlina, który jesienią zaszczyciwszy swoją
obecności otwarcie Muzeum Historii Żydów Polskich (gdzie nb prezentował
jawnie zafałszowane, polonofobiczne pojmowanie przeszłości) przy okazji
wspomniał, że co do „zwrotu mienia żydowskiego”, to on „zna obietnice i
umowy, które zostały zawarte”. Na tym właśnie polega problem, że on je
zna – a my nie. A patronat nad operacją egzekwowania tego wymuszenia
rozbójniczego sprawują – o ironio – nasi przyjaciele z ambasady przy
Pięknej.
Powątpiewa Pan o wartości zobowiązań sojuszniczych ze strony Stanów Zjednoczonych?
Problem w tym, że nie dostrzegam na razie żadnych poważniejszych
zobowiązań. Zobowiązania – i to „stachanowskie” – podejmujemy w tej
relacji wyłącznie my. I tylko my ponosimy realne koszta – zarówno
polityczne, np. w sprawie kiejkuckiej, jak i finansowe, mając np.
łaskawe przyzwolenie na zakup F-16, które w razie wojny i tak odlecą w
siną dal (tj. zgodnie z planem NATO zostaną zawczasu przebazowane na
lotniska niemieckie). Ostatnio znów ogłoszono jako wielki sukces w
naszych stosunkach fakt, że Amerykanie sprzedadzą nam za 250 milionów
dolarów system rakietowy JASSM – ale przecież wcale nie wiadomo, czy
transakcja uwzględnia klucze do obsługi tego systemu, a zatem nie jest
jasne, czy będziemy mieli możliwość autonomicznego dysponowania tą
bronią. Poza tym jeszcze jesienią ubiegłego roku Senat USA zdecydował o
wykreśleniu z planów na najbliższy rok wytycznych realnego dozbrojenia
Wojska Polskiego. Mimo to z naszej strony, z ust ministra Schetyny znów
padło zobowiązanie do głębszego zaangażowania w wojnę z muzułmanami. Co
ma naprawdę z tego wynikać – poza zwiększeniem zagrożenia, że owi
ekstremiści wezmą w końcu na celownik Polskę – to czas pokaże. Cokolwiek
jednak obiecują Amerykanie – warto pamiętać, czym skończyły się
obietnice legendarnego „off-setu” za nasze zaangażowanie w Iraku.
Proszę przypomnieć – czym?
Niczym. Dokładnie niczym. Owszem, sporo naszych żołnierzy nabyło
niebagatelnego doświadczenia – ale to jest korzyść względna. Bo przecież
za własne pieniądze zainwestowaliśmy tu również w rezerwy kadrowe
potencjalnej amerykańskiej i izraelskiej agentury. Ale jeśli idzie od
korzyści strategiczne, państwo polskie nie osiągnęło zaangażowaniem w te
wojnę dokładnie nic. Na kolejnym zakręcie dziejowym Waszyngton odpłacił
nam za naszą lojalność „resetem” – tj. po raz kolejny podał nas na tacy
Moskalom.
Uważa Pan zatem, że kontynuacja sojuszu transatlantyckiego byłaby dla Polski szkodliwa?
W żadnym wypadku, nie zakładam niczego z góry. Zgódźmy się jednak, że
przynajmniej do tej pory sojusz ten pozostaje dla nas rozczarowujący, bo
w znacznej mierze bezowocny. Trzeba by więc i w tej rozgrywce wreszcie
powiedzieć: „sprawdzam”. Trzeba, by i te stosunki wreszcie się
urealniły. Przykładowa sprawa wiz jest tu najzupełniej elementarna,
oczywista i dziecinnie prosta do rozstrzygnięcia. Póki obywatele Polski
muszą znosić uciążliwości i upokorzenia związane z amerykańską procedurą
imigracyjną (o kosztach nie wspominając) – nie widzę powodu, by
obywateli amerykańskich nie miały dotyczyć identyczne zasady. Wyjątek
uczyniłbym może dla obywateli USA legitymujących się polskim
pochodzeniem.
Ale teraz jesteśmy przecież już po „resecie resetu” i
Waszyngton energicznie wrócił do gry w naszym regionie – czy nie należy
korzystać z tej okazji?
Proszę bardzo, ale na zasadach wzajemności. Pamiętajmy, że to
Amerykanie są w tej sytuacji „na musiku” – jeśli chcą utrzymać się w
roli globalnego hegemona, muszą zachować pozycję arbitra na kontynencie
europejskim – a nie uda im się to, jeśli nie zachowają pozycji
rozgrywającego w Europie Środkowej. Właśnie dlatego tak energicznie
pogrywają z Rosjanami na Ukrainie. Ale to jest właśnie moment dla
Polityki polskiej, by w końcu nieco zalicytować w górę. To jest czas, by
do Ameryki dotarł jasny komunikat, że Polska nie zamierza do tego
sojuszu dopłacać. Proszę porównać profity jakie ze „strategicznego
partnerstwa” regularnie czerpie np. Turcja – nie wspominając już o
Izraelu, dla którego „sojusz” ten jest po prostu głównym narodowym
przemysłem, na którym opiera się egzystencja państwa położonego w
Palestynie. Gdybyśmy dostawali jedną dziesiątą tego, co tamci –
rozumiałbym, że Amerykanie rzeczywiście mają wobec nas poważne zamiary.
Ale tak niestety nie jest. Wyciągam więc z tego logiczny wniosek, że
imperium amerykańskie nie włącza istnienia suwerennego państwa polskiego
do swej racji stanu. Że skłonne jest jedynie używać nas do podbijania
stawki w rozgrywce z Moskwą – jak to ewidentnie miało miejsce w wojnie
ukraińskiej, w którą nasi sojusznicy usiłowali nas minionego lata
wepchnąć po uszy. Gdyby Waszyngton robił to „na poważnie”, to już pół
roku temu poszłoby za tym realne dozbrojenie i zmodernizowanie Wojska
Polskiego. Ale w rzeczywistości właśnie w tym samym czasie Senat USA,
jak już wspomniałem, pracowicie wymazał z projektu polityki obronnej
wszelkie konkrety nas dotyczące.
Czego zatem naprawdę chcą od nas Stany Zjednoczone?
Obawiam się, że niczego serio już do nas nie chcą. Najbardziej
prawdopodobna zdaje mi się w tej sytuacji hipoteza pełnego przyzwolenia
ze strony Waszyngtonu na instalację nowych enklaw suwerenności
żydowskiej w Europie Środkowej - czyli realizację projektu, który ja
nazywam właśnie: „KONDOMINIUM ROSYJSKO-NIEMIECKIE POD ŻYDOWSKIM ZARZĄDEM
POWIERNICZYM”. Powiadam „enklaw suwerenności”, ponieważ projekt ten,
jak przypuszczam, wcale nie musi mieć kształtu terytorialnie
zintegrowanego i jednolitego. Inspirujące zdają mi się w tej mierze
wynurzenia Beniamina Barbera, który w swoim zeszłorocznym tournee w
naszym kraju wyrażał przekonanie, że przyszłość należy do miast – że to
„duże miasta” powinny „przejąć władzę nad światem”. To właśnie, jak
sądzę, dzieje się w Europie Środkowej – od Doniecka po Wrocław – gdzie
suwerenność żydowskich oligarchii bierze tu górę nad suwerennością
państw.
Kim jest Benjamin Barber?
To niegdysiejszy doradca prezydenta Clintona – dziś oddelegowany na
front robienia maluczkim wody z mózgu i suflowania skorumpowanym elitom,
jaka jest aktualna „mądrość etapu”. Takich ludzi nazywam „stroicielami
fortepianów” – bo to oni ustalają ton i pierwsi podają nutę, którą
później podchwycą kolejne „pudła rezonansowe”. W Polsce szczególnie
fetowany był – żadna niespodzianka – przez „GWiazdę śmierci” z ulicy
Czerskiej w Warszawie. Jego wizja jak ulał pasuje do obecnej sytuacji w
Europie Środkowej – zwłaszcza po parcelacji Ukrainy. Pierwszy etap, już
mocno zaawansowany, to suwerenność wyspowa – konsorcjum „wolnych miast”,
które wzajemnie gwarantują sobie bezpieczeństwo i możliwość
prosperowania przez utrzymywanie drożności kanałów komunikacyjnych na
lądzie i w powietrzu. To taka „Neo-Hanza” – dlatego projekt ten ma
niewątpliwie wiele uroku także dla Berlina, który dostrzegać w nim musi
obiecujące perspektywy dla realizacji projektu Mitteleuropy.
Proszę jednak wyjaśnić, dlaczego w ogóle Żydzi mieliby dążyć do
budowy nowego państwa – i to akurat w Europie Środkowej – skoro jedno
już mają?
W telegraficznym skrócie: możliwości istnienia państwa położonego w
Palestynie wyczerpują się. Po prostu: za mało jest chętnych, żeby tam
mieszkać.
Przecież ostatnio, po masakrze paryskiej, premier Netanjahu
wzywał Żydów do emigracji z Francji do Izraela. To stoi w sprzeczności z
Pańską tezą o planach „przeprowadzki” Izraela.
Wręcz przeciwnie – to tylko potwierdza moją diagnozę o wyczerpaniu się
resursu geopolitycznego państwa położonego w Palestynie. Tezę tę zresztą
już od dawna głoszą ludzie, których skądinąd trudno podejrzewać o brak
życzliwości wobec Izraela – w 2012 roku szeroko cytowana i dyskutowana
była np. wypowiedź Henry Kissingera, który stwierdził, że „w ciągu 10
lat Izrael zakończy swoje istnienie”. Ale państwo Izrael nie jest
przecież i nigdy nie było jedynym projektem geopolitycznym, na który
stawiałyby elity żydowskie. Pamiętajmy, że dla tej formacji kluczowa
była zawsze filozofia „mądrości etapu”.
Mimo wszystko, Polakom trudno chyba pogodzić się z wizją
zgodnego zaangażowania w ten projekt wszystkich wymienionych przez Pana
mocarstw. Jeszcze Niemcy i Rosja, ale Ameryka?
Amerykanie poniekąd spłacają w ten sposób dług za niewywiązanie się ze
zobowiązania do pacyfikacji Bliskiego Wschodu. Trzy lata temu zamierzali
po prostu zbombardować Teheran – i tym samym zapewnić Izraelowi
„Lebensraum” na następne dekady. Miało się to oczywiście odbyć pod
szyldem „międzynarodowej koalicji do walki z terroryzmem” – nawet nas
już do tej koalicji zdążyli wmontować (patrz: udział polskich F-16 na
manewry na pustyni Negev na początku 2012 r.). Ale sprawa się
przedłużyła – bo okazało się, że najpierw trzeba zabezpieczyć rubieże
wyjściowe i zaplecze przyszłego teatru wojny, tzn. „zaprowadzić
demokrację” w Syrii. Sprawa ma oczywiście jeszcze szerszy kontekst –
globalnej wojny imperiów, tj. przyszłej wojny USA z Chinami – nie sposób
wszystko to tutaj omówić. Generalnie sprawa ma w moim przekonaniu taki
efekt, że Amerykanie zdecydowali żydowskie oczekiwania niejako
zrekompensować „w naturze” – tj. właśnie nami.
Czy prezentując tak jednoznacznie podejrzliwą interpretację i
krytyczną ocenę relacji polsko-amerykańskich i polsko-żydowskich nie
zamyka Pan przypadkiem oczu na inne problemy – np. zagrożenie rosyjskie?
No, oczywiście, takie rzeczy może mówić tylko przedstawiciel
„rosyjskiej piątej kolumny” i „wielbiciel Putina” (śmiech). Słyszałem to
już nie raz – zwłaszcza w minionym roku, kiedy to najwyraźniej
nastąpiła pełna mobilizacja agentury amerykańskiej i żydowskiej u nas.
Każdy, kto choćby tylko sceptycznie odniósł się do pomysłu wpakowania
Polski w wojnę ukraińską, musiał być zaraz ogłoszony „agentem Putina”.
Patrioci żoliborscy zrobili w ciągu tego roku wiele, by Polska znalazła
się w tej wojnie w roli głównego winowajcy i kozła ofiarnego – na
którego łatwo potem przyjdzie innym zwalić odpowiedzialność za wszystkie
utrapienia i tragedie, jakie spadły na naszych sąsiadów. Sądzą oni,
jeśli dobrze rozumiem, że trzeba korzystać z okazji wystąpienia w roli
najwierniejszego wasala Amerykanów, by niejako „w bonusie” otrzymać
promesę na rządzenie w Warszawie. Jak złudne to nadzieje – to wynika,
mam nadzieję, z moich wcześniejszych wypowiedzi. A ludzie dobrej woli,
których przecież nie brak ani w PiSie, ani w mediach pełniących dlań
usługi propagandowe, warto by wzięli pod rozwagę fakt, jak często
zdarzało im się przemawiać jednym głosem z tymi, których przecież
słusznie uważają za zaprzedanych nieprzyjaciół sprawy polskiej. Jeśli
„Gazeta Polska” prezentuje w sprawie ukraińskiej koncepcje geopolityczne
zbliżone czasem aż do identyczności z „Gazetą Wyborczą”, to chyba nie
jest dobrze. Jeśli i inne media p.o. prawicowych konsekwentnie
przemilczają dokładnie to samo, co media głównego ścieku – to oczywiście
z każdego, kto do tej zmowy milczenia się nie przyłącza, łatwo zrobić
oszołoma i obsesjonata.
To akurat nie na tych łamach. Dziękuję za rozmowę.
Wywiad ukazał się na portalu Prawy.pl: http://www.prawy.pl/z-kraju/8074-polska-jako-rekompensata-dla-zydow-grzegorz-braun-analizuje-miedzynarodowa-sytuacje
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz