Z Shirin, moją irańską przyjaciółką i przewodnikiem |
Po chwili od obu dziewczyn słyszę miłe komplementy na temat mojego wyglądu i serdeczną prośbę o zrobienie wspólnego selfie. Takie naturalne gesty życzliwości spotykały mnie każdego dnia. Nie byłam nimi zaskoczona. Wcześniej wiele słyszałam na temat serdeczności i gościnności Irańczyków. Oni naprawdę lubią Polaków. I w ogóle lubią ludzi.
Serce ściska, kiedy uświadamiam sobie, jak potężną energię wkładają złowrogie siły USA i Izraela, aby odciąć ten cudowny naród od reszty świata. Ale Irańczycy nie potrzebują litości – są zbyt dumni! I wolni. Polakowi może być ciężko zrozumieć tę wolność. Kobiety mają nakaz skromnego ubioru, czego symbolem jest chusta na głowie, spożywanie alkoholu jest surowo zakazane, a za krytykę władzy (na szczycie której stoi Rada Strażników Konstytucji) grozi więzienie.
Przyjechałam do nich z kraju, w którym po ulicach można paradować w skąpych strojach, wódkę wolno pić na potęgę, a władzę obsmarować z każdej strony. I ja z tych przywilejów na rożnych etapach swojego młodego życia korzystałam. Tymczasem zauroczyłam się Iranem. I właśnie dlatego nie życzę Irańczykom, aby dotarł do nich zachodni model wolności.
Zaszczytne wyróżnienie
Zaproszenie do Iranu otrzymałam od tamtejszego rządu. Oficjalnym powodem mojej wizyty była XXIII Wystawa Mediów w Teheranie (23rd Press Exhibition in Tehran, 28.10-02.11.2017). Nie znam języka farsi, a po angielsku nie rozmawiam płynnie. W ambasadzie o tym wiedzą, a mimo to wybrali właśnie mnie – do Iranu pojechałam jako jedyna dziennikarka z Polski. Na miejscu zorientowałam się, że stronie zapraszającej chodziło bardziej o to, abym na własne oczy przekonała się jak ich kraj wygląda naprawdę. Nikt mnie nie werbował, ani nie przekonał do swoich racji. Iran to świat, który poznaje się odczuwając.
W Teheranie poznałam pozostałych zaproszonych dziennikarzy: dwie fantastyczne Brazylijki, małżeństwo z Meksyku oraz żurnaliści – i tu już sami panowie – z Turcji, Nowej Zelandii, Malezji, Afganistanu, Azerbejdżanu, Kataru, Iraku, Sudanu i Albanii. W tej grupie byłam jedyną przedstawicielką Unii Europejskiej. Irański rząd wynajął prywatne firmy, których zadaniem było zapewnienie nam wszelkich wygód. Wśród nich samochód z kierowcą do dyspozycji i indywidualny tłumacz-przewodnik. Opieka nade mną przypadła Shirin – ślicznej Irance, z którą bardzo szybko się zaprzyjaźniłam. Wynajęta firma nie dysponowała pracownikiem znającym język polski, w związku z tym, byłam zmuszona podszkolić swój angielski w praktyce.
Przygotowano dla nas wiele atrakcji, takich jak wizyta w irańskim parlamencie, tournée po największych redakcjach czy jednodniowa wycieczka do cudownego Isfahanu. Tygodniowy pobyt zwieńczyła impreza w Muzeum Sztuki Współczesnej w Teheranie z udziałem Ministra Kultury i Spraw Wyznaniowych, połączona ze zwiedzaniem wystawionych w obiekcie eksponatów oraz uroczystą kolacją. W międzyczasie otrzymałam zaproszenie na herbatkę z Jafarem Safim, Generalnym Dyrektorem Departamentu Mediów Zagranicznych.
O tym, jak spędzaliśmy czas poza oficjalnymi spotkaniami, pozwolono zdecydować nam indywidualnie. Wystarczyło wypowiedzieć życzenie, a zostało ono spełnione. Dzięki temu w uroczystość Wszystkich Świętych odwiedziłam groby na polskim cmentarzu w Teheranie. W Zaduszki przeszłam się po tamtejszych kościołach katolickich. W innym dniu zobaczyłam pałac dynastii Pahlawich. Obskoczyłam też stary bazar z pamiątkami. I wreszcie, byłam w słynnym muzeum ulokowanym w budynku byłej ambasady Stanów Zjednoczonych.
Dotarcie do każdego z tych miejsc wiązało się z przeprawą przez teherańskie korki – czasem grzęźliśmy w nich po kilka godzin. Była więc okazja do podpatrzenia ulicznego świata irańskiej stolicy. W pierwszej kolejności rzuciły mi się w oczy stare samochody, a wydzielany przez nie smród spalin czuję do teraz. Auta zdawały się symbolizować nałożone po rewolucji na Iran sankcje – odniosłam wrażenie, że zatrzymał się tam czas (a przynajmniej w dziedzinie motoryzacji). Z każdej strony mijali nas motocykliści (jeżdżący często bez kasku) oraz przechodnie wskakujący na jezdnię z zaskoczenia.
Wydawało się, że wszyscy razem mają w głębokim poważaniu przepisy ruchu drogowego. Co ciekawe, nie zauważyłam, aby kierowcy na siebie krzyczeli, choć każdy każdemu zajeżdżał drogę. Tkwiąc w tych korkach dostrzegłam, że teherańskie budynki zdobią liczne murale z wizerunkiem żołnierzy. Od Shirin dowiedziałam się, że przedstawiają szahidów, czyli męczenników poległych w czasie wojny iracko-irańskiej (1980-1988).
Postawić na media
Irańczycy mają świadomość potężnej siły rażenia zachodnich koncernów medialnych. A te nie przebierają w środkach. W efekcie mieszkańcy Zachodu – którzy nigdy nie byli w Iranie i bezmyślnie łykają propagandę – kraj rządzony przez Ajatollahów zaliczają do „osi zła”. W tej sytuacji skutecznym środkiem zaradczym okazuje się być turystyka (każdy kto tam dotrze, przekona się jak jest miło i bezpiecznie) oraz rozbudowanie własnych mediów. Wyjazd do Iranu był dla mnie szczególną okazją, aby przyjrzeć się temu drugiemu.
Inaugurację wspomnianej imprezy – którą roboczo nazwę Targami Irańskich Mediów – zaszczycił swoją obecnością i przemówieniem dr Eshagh Jahangiri, pierwszy wiceprezydent Iranu. Shirin powiedziała, że jest to jej ulubiony polityk i w ogóle jest on uwielbiany przez naród irański. Sympatię swoich rodaków zyskał dzięki otwartości na zwykłych ludzi i dobroci. Prestiż targów podbija fakt, że rokrocznie pojawiają się na nich najważniejsi politycy – ubiegłoroczną edycję otwierał sam prezydent Hassan Rouhani – a także słynni artyści, celebryci i popularni dziennikarze. Wydarzenie przyciąga także zwykłych Irańczyków, którzy mają okazję zobaczyć swoich idoli z bliska, a nawet z nimi porozmawiać.
Miejscowy dziennikarz zapytał mnie o wrażenia z wystawy. Spontanicznie odpowiedziałam, że jestem zazdrosna. I rzeczywiście jest czego zazdrościć. Na Targach Irańskich Mediów wystawiło się ok. 600 podmiotów – państwowych i prywatnych, wszystkie irańskie, tzn. z irańskim kapitałem. Wśród nich liczne agencje informacyjne, prasa (magazyny niemal z wszystkich dziedzin), telewizja, radio, portale internetowe, producenci filmowi...
Dziennikarka z Polski budziła spore zainteresowanie, w związku z czym wszyscy dopytywali o gazetę, którą reprezentuję. Chcieli także bym poopowiadała o mediach w Polsce. Z początku trochę mnie to krępowało, bo i nie ma się czym chwalić. Przecież zdecydowana większość polskojęzycznych czasopism utrzymuje obcy kapitał, a poziom mediów państwowych woła o pomstę do nieba. Media sympatyzujące z opozycją (prywatne i/lub z obcym kapitałem) naparzają się z tymi prorządowymi (państwowe oraz prywatne i/lub z obcym kapitałem) – w efekcie mamy wojnę domową między Polakami. W kraju nad Wisłą znajdą się też portale niezależne i niezwiązane z żadną z opcji zasiadających w Sejmie, ale mają one często poziom tabloidowy i klikalność napędzają niekonstruktywnym waleniem w jednych i w drugich.
Na tym wzburzonym morzu tygodnik Myśl Polska (drukowany za polskie pieniądze) jest jak samotny kapitan, ale za to reprezentuje się godnie. W związku z powyższym rozpierała mnie duma, że jestem przedstawicielką akurat tej gazety. Jakież zdziwienie budził fakt, kiedy tłumaczyłam, że ceną naszej wolności jest to, iż publicyści Myśli Polskiej piszą dla idei – co w Polsce oznacza, że za darmo (utrzymujemy się pracując gdzie indziej). Tymczasem w Iranie mogłam podpatrzeć jak buduje się potęgę medialną broniącą interesów własnego państwa. Okazją były wizyty w największych teherańskich redakcjach.
Facebook zablokowany
Jako pierwszą odwiedziliśmy Iran Daily. Gazeta wydawana jest w kilku językach, tym farsi (czyli perskim, którym posługują się Irańczycy), arabskim, angielskim, a nawet brajlu. Pracujący tam redaktorzy chętnie odpowiadali na pytania dziennikarzy z naszej grupy. Rozmawialiśmy między innymi o sankcjach. Nasi irańscy koledzy przyznali, że już do nich przywykli – w końcu wielu z nich nawet nie pamięta czasów, kiedy restrykcji jeszcze nie było. Co ciekawe, okazało się, że po wprowadzeniu sankcji wszedł obowiązek, aby młodzi Irańczycy więcej się uczyli. Dzięki temu irańskie społeczeństwo jest świetnie wykształcone i w wielu dziedzinach samowystarczalne. Dla przykładu, dobrze rozwinięta jest tam medycyna, a służba zdrowia powszechnie dostępna. Mogliśmy też posłuchać o problemach dnia dzisiejszego – obecnie największymi z nich jest bezrobocie (na poziomie 12,6 proc., ale od czasów rządów prezydenta Rouhaniego systematycznie spada), zanieczyszczenie powietrza, czy dostępność wody pitnej.
Przepytując żeńską część redakcji dało się usłyszeć narzekania, że brakuje miejsc, w których młodzi mogliby wyładować swoją energię (dyskotek?) – bo jedyne takie miejsca, to restauracje, kafejki czy kina. Problemem dla niektórych są też pewne ograniczenia obyczajowe. Dla przykładu – kobiety nie mogą chodzić na stadiony oglądać mężczyzn grających w piłkę nożną, to samo dotyczy panów, którzy nie obejrzą meczu z udziałem kobiet. Inna dziennikarka (jej szef stał w pobliżu i nadstawiał ucha) skarżyła się, że jedyne co chciałaby mieć, to większą wolność słowa. Poza tym – jak przyznała – nie czuje się jakoś specjalnie ograniczona i robi większość rzeczy, które chciałaby robić.
Nazajutrz udaliśmy się do największej agencji prasowej Iranu – IRNA (Islamic Republic News Agency). Jest to oficjalna organizacja rządowa, która funkcjonuje od 1934 roku. Na miejscu przyjął nas sam prezes Mohammad Khodadi. Podczas specjalnej konferencji opowiedział o imponującym rozmachu organizacji. IRNA ma swoich dziennikarzy na całym świecie. Wiadomości publikowane są w dziewięciu językach: perskim, angielskim, arabskim, rosyjskim, tureckim, hiszpańskim, niemieckim, francuskim i urdu.
Wydają pięć gazet, w tym sportową. Pod szyldem IRNA powołano sześć szkół wyższych kształconych przyszłych dziennikarzy. Khodadi przyznał, że w przeszłości tekst pisany stanowił kwintesencje mediów, ale dzisiaj jest nią obraz. Idąc z duchem czasu IRNA postawiła więc także na obraz i głos, tworząc pod swoją marką telewizję i radio. Agencja ma również ogromne doświadczenie dziennikarstwa wojennego, m.in. w Damaszku, Bagdadzie czy Kabulu.
W rozpowszechnianiu informacji niezbędne okazują się być portale społecznościowe, dlatego IRNA – oraz wiele irańskich mediów – postawiła także i na nie. Co ciekawe, w samym Iranie zablokowany jest Facebook, ale urzędnicy irańscy i irańskie media używają Facebooka czy Twittera zagranicą. Irańczycy w kraju mogą za to korzystać z innych aplikacji, takich jak Telegram czy Instagram – ten drugi jest bardzo popularny wśród młodego pokolenia. Oczywiście chętnych na używanie z Facebooka w Iranie nie brakuje, w związku z czym zainteresowani korzystają z VPN (ang. Virtual Private Network, Wirtualna Sieć Prywatna) – specjalnego tunelu, przez który przepływają informacje z Internetu objęte cenzurą (zasłyszane w rozmowach prywatnych).
Mohammad Khodadi odniósł się także do przekazu medialnego na świecie, nie szczędząc przy tym krytyki. Jego zdaniem „międzynarodowe media nie są profesjonalne, są instrumentem zwodzenia i narzędziem w rękach pewnych korporacji czy rządów”. W tym kontekście, szef IRNA przyznał, że często muszą dementować kłamstwa, reagować na nie i pisać prawdę, by w ten sposób leczyć świat. „Sala prasowa jest jak sala operacyjna” – spuentował. Jako ciekawostkę dodam, że przed kilkoma miesiącami w siedzibie IRNA goszczono oficjalną delegację Polskiej Agencji Prasowej. Wizyta była okazją do uruchomienia procedury mającej doprowadzić do podpisania porozumienia o współpracy między agencjami obu państw. Oby wypaliło!
Oczywiście Iran nie jest ideałem. Gdzieniegdzie – ale tylko w prywatnych rozmowach – mogłam usłyszeć, że za krytykę władzy grozi kara. Jaka? Obrazowano mi to symbolicznie, pokazując dwie dłonie przyłożone do siebie jak po skuciu kajdankami. Z tych rozmów wynikało jednak, że Irańczycy są mentalnie bardzo wolnym narodem. Nawet ci, którzy – oczywiście tylko podczas prywatnej rozmowy – narzekali na rygorystyczne rządy Ajatollahów (wynikające z religijnych nakazów mających na celu utrzymanie porządku społecznego), są zorientowani w sytuacji wewnątrz kraju, tego co się dzieje na świecie i wreszcie, zagrożenia jakie czyha na Zachodzie. Ta świadomość trzyma ten naród w jedności, czego nie można powiedzieć o dających się skłócać Polakach.
Zakazany owoc
Wracając pamięcią do początku mojej podróży, gdy wsiadłam do samolotu relacji Istambuł-Teheran, na pokładzie zobaczyłam w przybliżeniu setkę kobiet. Może dwie z nich – i to staruszki – miały na głowie hidżaby. Pozostałe założyły chustę dopiero po wylądowaniu na lotnisku w stolicy Iranu. W mgnieniu oka zrozumiałam podejście wielu Irańczyków do panującego u nich prawa. Od siebie dodam, że mnie osobiście obowiązek noszenia chusty nie przeszkadzał. Przeszkadza mi za to przedmiotowe traktowanie kobiecego ciała na Zachodzie.
W Iranie zdają się funkcjonować dwa światy. Ten, który widzimy w miejscach publicznych i prywatny. Pierwszy niesie ze sobą cały szereg nakazów i regulacji. W kraju rządzonym przez Ajatollahów jest prawo szariatu. Oznacza to, że mamy do czynienia z państwem religijnym. Dla niektórych przepisów mam zrozumienie, dla innych już mniej. Staram się wzbraniać przed wydawaniem osądów, niemniej jednak, pewne smaczki warto odnotować.
Jak powszechnie wiadomo, w Iranie przedstawicielki płci pięknej mają nakaz zasłaniania włosów. Te bardziej konserwatywne noszą czador – czarny strój przykrywający wszystko oprócz twarzy. Te nowocześniejsze ubierają zwykłe chusty, często kolorowe, spod których wystaje nierzadko farbowana – nawet na blond – fryzura. W miejscach publicznych kobiety nie mogą też prezentować krągłości (aby nie kusić mężczyzn, którzy nie są ich mężami). W związku z czym, przywdziewają coś w rodzaju płaszczyka (z racji wysokich temperatur często cienkiego i zwiewnego). Wiele kobiet nakazy dotyczące stroju rekompensuje sobie eksponowaniem twarzy, którą starannie – czasem zbyt mocno – malują. Jeśli natura poskąpiła urody i nawet makijaż nie pomaga, nic straconego. W Iranie bardzo modne jest – i dozwolone – korzystanie z dobrodziejstw chirurgii plastycznej. Efekty bywają powalające w obie strony. W Iranie widziałam wiele nieziemsko pięknych kobiet, ale też oszpecone przesadną ingerencją skalpela czy nadmiarem botoksu.
W kraju rządzonym przez Ajatollahów zakazane jest cudzołóstwo. W związku z czym nawiązywanie romansów jest tam nielegalne i w przypadku przyłapania może spotkać kara. Uciechy cielesne są dozwolone jedynie dla małżonków. Tymczasem dowiaduję się, że w takim Teheranie bardzo dużo osób po trzydziestce jest jeszcze singlami (po naszemu starymi pannami i kawalerami). Decyzję o ślubie często przekładają z powodów ekonomicznych. A co jeśli dwoje mają się ku sobie, ale nie chcą wiązać na całe życie? Dominująca w Iranie szyicka odmiana islamu dopuszcza tzw. śluby tymczasowe (nieuznawane przez sunnitów). W praktyce oznacza to, że kobieta i mężczyzna mogą się dogadać, iż biorą ze sobą ślub „na próbę” na określony czas. Wystarczy wypowiedzieć regułkę przed Bogiem (bez świadków, urzędnika i dokumentu) i w majestacie prawa można już pójść ze sobą do łóżka. Po upływie ustalonego czasu (kilku godzin, dni, tygodni, miesięcy, a nawet lat – zależy na ile się umówią) umowa wygasa i każdy może wrócić do swojego dotychczasowego życia. Zamysłem prawa do ślubu tymczasowego jest to, aby dwoje ludzi bez popełniania grzechu mogło sprawdzić czy do siebie pasują, a w razie poczęcia dziecka, by nie było ono z tzw. lewego łoża i miało takie same prawa – np. do nazwiska czy spadku po ojcu – jak w przypadku stałego ślubu. Prawo do ślubów tymczasowych budzi też sporo kontrowersji, gdyż – w przypadku osób niereligijnych, ale zmuszonych przestrzegać prawa szariatu – otwiera furkę dla legalizacji rozwiązłości seksualnej, a nawet prostytucji. Osoby takie, pod przykrywką ślubów tymczasowych, ukrywają swoje niskie pobudki. Ciekawostką jest, że zgodnie z irańskim prawem mężczyzna może mieć kilka żon jednocześnie, ale – jak się dowiedziałam – korzystanie z tego przywileju nie cieszy się tam popularnością.
I wreszcie sprawa, która szczególnie rozpala wyobraźnię Polaków. Pod rządami Ajatollahów jest totalna prohibicja. Zanim pojechałam do Iranu czytałam to i owo w tym temacie, a po dotarciu na miejsce dopytałam tu i ówdzie (oczywiście tylko w prywatnych rozmowach). Potwierdziło się to, co wcześniej wyczytałam na różnych blogach. Chcieć, to móc! Znaczna część irańskiego społeczeństwa – szczególnie młodego pokolenia – pije alkohol (taki z przemytu, czyli nielegalny, bo innego nie ma) i organizuje sobie imprezy z zachodnią muzyką i tańcami. Oczywiście sporo przy tym ryzykują (wiadomo, z dodatkową adrenaliną jeszcze lepiej smakuje), bo grozi za to kara. Jaka? Wstyd się przyznać, ale tego się nie dowiedziałam, ponieważ wydawało mi się, że moich rozmówców to pytanie mogłoby krępować. Wiem jednak, że surowiej jest tam karane przewinienie siejące zgorszenie publiczne. Imprezy organizowane z dala od miasta, w wynajętym domu gdzieś na wybrzeżu... Skoro młodzi tak chętnie ryzykują, to wnioskuję, że policja obyczajowa chyba bardziej przymyka tutaj oczy.
Kiedy Irańczycy kochają...
Iran, to przede wszystkim kultura sięgająca siedmiu tysięcy lat (!). Każdy artysta chce przemawiać do świata poprzez sztukę, a Persowie robią to w sposób wyjątkowy. Na początku było rękodzieło, później pojawiło się malarstwo, wspaniała poezja, literatura, muzyka i film. Sztuka przewija się tam na każdym kroku – w sklepach z pamiątkami, w prywatnych rozmowach przy filiżance herbaty, czy w gościnnych progach domu starego profesora – u którego widziałam fantastyczne rzeźby wykonane z nieużytecznych przedmiotów, jak zepsute odkurzacze czy dziurawe garnki.
Pod rządami Ajatollahów cenzura nie omija także i tej dziedziny. Paradoksalnie dostrzegam w tym plusy. Nie ma w Iranie dyskusji – jak w Polsce – nad bluźnierczą „Klątwą” czy „Golgotą Picnic”, gdyż wszelkie obrazoburcze inicjatywy są tam po prostu surowo zakazane. Na Targach Mediów Irańskich spotkałam dziennikarza specjalizującego w kulturze. Potwierdził, że Irańczycy kochają sztukę i jest ona dla nich dużo ważniejsza niż np. sport czy polityka. Zapytałam więc, jakie jest jego zdanie na temat cenzury. Odpowiedział, że nie pochwala jej, ale dostrzega też pozytywną stronę. Zauważył, że cenzura pobudza w artystach kreatywność, gdyż szukają oni sposobów by ją obejść. Co ciekawe, mój rozmówca potwierdził, że przez lata swojej aktywności zawodowej nigdy nie spotkał artysty, który porzuciłby sztukę z powodu cenzury. Jego zdaniem, jeśli ktoś naprawdę kocha sztukę, to cenzura nie jest w stanie skrzywdzić tej miłości, czy stanąć jej na przeszkodzie. „Znajdziesz swój sposób, żeby wyrazić swoje uczucia i opisać je nawet pod cenzurą” – zapewnił.
Irańczycy kochają także Cyrusa – króla Persji z dynastii Achemenidów. Od Shirin usłyszałam, że za czasów jego panowania w ramach swojego imperium zjednoczył „cały ówczesny świat”. Cyrus II Wielki (590-529 p.n.e.) znany był nie tylko z wielkich osiągnięć wojennych, lecz także z tolerancji i sprawiedliwości. To właśnie on stworzył pierwszy na świecie kodeks praw człowieka.
Miłość Irańczyków do starożytnego przywódcy trwa po dziś dzień. Moja podróż do Iranu zbiegła się z nieoficjalnym świętem upamiętniającym wielkiego Persa. Nieoficjalnym, bo nieuznawanym przez obecne władze. Cyrus nie jest popularny wśród elity rządzącej – przecież nie był muzułmaninem, ani świętym męczennikiem. Zresztą, od czasu pojawienia się islamu w Iranie – wielkiego króla dzieli przeszło milenium. Cyrus the Great Day przypada 29 października. Data upamiętnia rocznicę podboju Babilonii. Tego dnia Irańczycy wspominający Cyrusa przesyłają sobie nawzajem życzenia, na przykład na Instagramie. I kto kochającemu zabroni?
Agnieszka Piwar
Myśl Polska, nr 47-48 (19-26.11.2017)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz